Mariusz Duda: To dla mnie bardzo osobisty
album. Z trzech powodów.
Po pierwsze - kolejny raz wstąpiłem do rzeki o nazwie "rock progresywny"
(nie wnikając w szczegóły wąskiego i szerokiego znaczenia tego terminu).
I chociaż mój poprzedni zespół nie był mistrzostwem świata to jednak poświęciłem
mu kawałek swojego życia rezygnując wtedy z wielu rzeczy. Nie wyszło i
obiecałem sobie, że zbyt szybko się w tego typu klimaty muzyczne bawić
nie będę. W przypadku Riverside zaryzykowałem ponownie. No i cóż.... nie
ukrywam, że była to najlepsza decyzja jaką podjąłem :))) A nasza pierwsza
płyta to dla mnie osobiście doskonałe jej podsumowanie.
Po drugie - "Out of Myself" jest jakby zamknięciem pewnego okresu
w moim życiu. Ukoronowaniem ponad dziesięciu lat dojrzewania, szukania
i dochodzenia metodą prób i błędów do pewnych wniosków. Jest efektem -
w tej części do której się przyczyniłem - pewnego, nabytego na przełomie
tych wszystkich lat doświadczenia. Dowodem na to, że jak się chce to można.
Po trzecie - samo tworzenie muzyki, a później i jej nagrywanie, było dla
mnie w tamtym okresie czymś niesamowitym. Nie jestem w stanie opisać tego
słowami. To był chyba efekt zetknięcia czterech różnych światów, czterech
różnych charakterów i temperamentów. Słucham sobie tego czasami i przypominają
mi się momenty jak skakaliśmy z radości na próbach. Cholera, nigdy tego
nie zapomnę...
Lubię tę płytę. I cieszę się, że - przy okazji rozmów o nowym materiale
- poprzeczka jest na wysokości mojego czoła.
Piotr Grudziński: Nie wiem czy to normalne,
ale ja naprawdę lubię słuchać tej płyty. Odnoszę wrażenie, że gdybym nie
był jej współtwórcą równie często bym jej słuchał. Cieszę sie, że w końcu
udało nam sie ją wydać, cieszę się, że płyta została dobrze przyjęta i
cóż... teraz nie pozostaje nic innego jak pracować nad tym, żeby druga
płyta była równie udana.
Piotr Kozieradzki: Ufff... nareszcie!!
Po strasznie męczącej i pracowitej końcówce zeszłego roku, udało się ją
wypuścić na rynek. Wszystkie nasze plany odnośnie daty wydania, okładki
i tłoczni się ziściły. Mamy ją w ręku!!! Planowaliśmy zrobić dobry prezent
pod choinkę i tak się stało. Premiera 22 grudnia!! Wszystko, co mogę powiedzieć
na temat naszego debiutu, to że jestem szczęśliwy i dumny, że jest. "Out
Of Myself" była najbardziej oczekiwaną płytą jaką nagrałem przez
te kilkanaście lat mojej tzw "kariery muzycznej". Nasze oczekiwania
odnośnie płyty były dużo mniejsze od tego co sie z nią dzieje w Polsce
i na świecie. Czas na podbój tego co jeszcze przez nas nie podbite czyli...
zachód!!! Początek jest już za nami. Druga płyta będzie lepsza i dojrzalsza!
Wyobraźcie sobie, że kolejny raz bierzecie
się za coś, co wcześniej zupełnie wam nie wyszło. Załóżmy jednak, że jesteście
już raczej dorośli i sprawa nie dotyczy kolejnego podejścia do sklejania
modelu trójmasztowca ani pobicia rekordu świata w sztafecie 4 x 100 metrów.
Wyobraźcie sobie, że jesteście raczej wrażliwymi istotami i sprawa dotyczy
tzw. sfer emocjonalnych. Chociaż z tego co wiem u niektórych sklejanie
trójmasztowca wzbudza nie lada emocje.
Wyobraźcie więc sobie, że pewnego razu ponownie postanawiacie wziąć
się za coś, czego poprzednie fiasko wpędziło was w taką depresję, że straciliście
radość życia a miejscami nawet jego sens. Dlaczego to robicie? Dlaczego
znowu się w to pakujecie? To akurat nie jest istotne - wymyślcie sobie
tysiąc powodów - istotny jest sam fakt, że w waszym życiu ponownie pojawia
się coś lub ktoś czego / kogo nie mieliście raczej nadziei - z racji wspomnianej
wcześniej depresji - zbyt szybko kolejny raz oglądać, spotykać czy doznawać.
A jednak stało się. Używając niezbyt oryginalnej przenośni powiedzmy sobie,
że ponownie wchodzicie do tej samej rzeki, do której - jak mawiają - nikt
dwa razy wejść nie może. Prawdopodobnie tak jest, wy jednak wchodzicie
i macie kompletnie gdzieś, jak mawiają inni...
Wyobraźcie sobie również, że w tej historii nie istnieje happy end.
Bo fakt, że wszyscy najbliżsi dookoła życzyli wam jak najlepiej i ogólnie
"fajnie by było gdyby tym razem się udało", można sobie wsadzić
głęboko. Znowu dostajecie od życia w mordę. Tym razem tak bardzo, aż zachłystujecie
się własną krwią. Ponosicie klęskę po raz drugi. Klęskę sromotną i z hukiem.
Klęskę, która zakrawa już nie tylko na kolejną depresję, ale raczej na
jeden z tych momentów, kiedy to siedząc na podłodze z początkami choroby
sierocej testujecie wzrokiem, czy stary poczciwy żyrandol nie oberwie
się przypadkiem pod waszym ciężarem.
Wyobraźcie sobie na koniec, że nagle, ni stąd ni zowąd, całe to uczucie
beznadziei i przygnębienia po prostu w was znika jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Tak zwyczajnie. Zupełnie jakby ta kolejna klęska zamiast was
dobić - uzdrowiła. "Bach" i jesteście uwolnieni od tego "ja",
które do tej pory nie pozwalało wam normalnie żyć. Czujecie, że jesteście
w stanie zaakceptować swoje smutki i żale, i że w sumie może być wam z
nimi całkiem dobrze. Czujecie, że nie straszne wam są kolejne porażki.
O tym jest ta płyta. O uwolnieniu się od swoich "czerni"
i pogodzeniu się z nimi. O uwolnieniu się od siebie i... pogodzeniu się
ze sobą. O czerpaniu siły z porażki. O zrozumieniu.