infomuza.pl

Publikacja: 20 luty 2019
Wywiadu udzielał: M.DUDA
Rozmawiał: Olga Zabieglik

Olga Zabieglik: Za każdym razem gdy artysta wydaje płytę musi zmierzyć się z promocją. Ty często bierzesz udział w spotkaniach promocyjnych, koncertujesz akustycznie, udzielasz wywiadów… Czy to męcząca aktywność, czy lubisz to?

Mariusz Duda: Lubię. Ciągły pęd, ciągłe nagrywanie płyt, siedzenie w studiu i tworzenie czegoś, potem promocja, wywiady, koncerty. Tak, to moje życie. Być może jest to jakaś metoda, aby nie myśleć o innych rzeczach, które mniej lub bardziej wywołują dyskomfort, powodowany chaosem, który siedzi w mojej głowie. No wiesz, „Voices in my head” (śmiech).

Walczę z nim jednak i porządkuję pewne rzeczy poza moją głową, jakkolwiek to brzmi. I paradoksalnie, intensywność pewnych działań, sprawia że mogę być bardziej usystematyzowany. Napędza mnie to, daje mi to kopa. Dzięki temu dopilnowuję deadline’ów i jakoś lepiej mi się żyje. Przy czym wiem, że robi się trochę niebezpiecznie, kiedy się przesadza. I myślę, że przed „Wasteland” zrobiłem sobie taki maraton, po którym powinienem przynajmniej na kilka miesięcy dać sobie spokój. Nie wiem jednak czy „Wasteland Tour” mi na to pozwoli.

No właśnie, chciałabym Ci serdecznie pogratulować. „Wasteland” okazał się dużym sukcesem.

Tak, płyta trafiła na pierwsze miejsce zestawienia OLiS, a dotarcie tam z taką muzyką, jaką proponujemy, to jest sukces. 

Mam wrażenie, że wciąż zbyt mało ludzi w Polsce zna Riverside.

Z płyty na płytę jest coraz lepiej, ale to prawda - wciąż jesteśmy raczej mało znanym zespołem.

Czy masz jakąś koncepcję dlaczego tak się dzieje?

Oczywiście - nie śpiewamy po polsku. Zespoły w Polsce robią karierę, kiedy śpiewają po polsku. Podaj mi przykład zespołu polskiego, który zrobił jakiś hit po angielsku i wszyscy go w naszym kraju nucili i śpiewali. Pamiętam, że Wilki miały kiedyś taki przebój „Son of the Blue Sky” i to wszystko. Cała reszta, to są przeboje po polsku. Na szczęście Riverside ma trochę taką enklawę. W Polsce mamy zadeklarowaną grupę kilkunastu tysięcy osób, które nas słuchają i przychodzą na nasze koncerty. Czasami jedni odchodzą, inni przychodzą, ale ta liczba jest mniej więcej stała. 

To dobrze czy źle?

Wolę taką lojalność, niż coś co jest wielkie, tłumne, ale z reguły trwa tylko przez chwilę. Mamy więc zadatki na zespół, którego wciąż będą słuchać, nawet wtedy kiedy będziemy już bardzo starzy. Czyli wszystko zgodnie z kanonem progresywnego rocka (śmiech). 

Przyznaję, że na początku wydawało mi się, że z taką muzyką będziemy docierać tylko do ludzi wiekowych, ale na szczęście tak nie jest. Na przykład na ostatnich spotkaniach w Empiku zauważyłem, że publiczność nam mocno odmłodniała. 

Jak bardzo?

Bardzo. Rozpoczęliśmy niedawno działalność nowego fanklubu Riverside. Podczas jednej z rozmów, dotyczącej przyszłych gadżetów, rzuciłem hasło: śpioszki z logo Riverside. Co takiego? - zapytali. No śpioszki, przyjdźcie na najbliższe spotkania, zobaczycie o czym mówię. Przyszli i zobaczyli masę młodych rodziców z bobasami na rękach. Bardziej odmłodnieć się już nie da (śmiech).

Odniosłam wrażenie, że nie lubisz kiedy klasyfikuje się muzykę Riverside jako rock progresywny. Nazywasz muzykę, którą gracie rockiem melancholijnym. Czy to jest kategoria stworzona wyłącznie dla Riverside, czy są także inni przedstawiciele?

Wiesz, ja tak trochę przekornie o tym mówię. Ale faktycznie, wbrew pozorom nie po drodze mi z trzymaniem flagi z nazwą „PROGRESYWNY”. Chcę grać swój gatunek muzyczny, a nie przyjmować jakieś dogmaty czy zasady. Wrzucono nas do jednego worka z progresywnymi zespołami, bo gramy długie numery i mamy w składzie instrumenty klawiszowe, ale ja nigdy nie chciałem dążyć do tego, by być kolejnym Yes czy King Crimson. Miałem znajomego, który miał znajomego, który powiedział kiedyś: „Riverside to progresywny rock? Człowieku, posłuchaj sobie Mars Volty, to jest dopiero prog!” No i ja takich ludzi też chciałbym odesłać do Mars Volty, King Crimson czy King Gizard & The Lizard Wizard. Słuchajcie sobie państwo prawdziwego prog rocka, a mnie pozwólcie grać przede wszystkim moją własną muzykę.

Faktycznie, przy promocji „Wasteland” powiedziałem, że gramy „rock melancholijny”. Dla mnie tak to brzmi, chociaż różni ludzie różnie to interpretują. Riverside to zespół, w którym zawsze najważniejsza była melodia. Ja sam nie mam zdolności w skakaniu po gryfie, bo nudne to dla mnie i niezbyt atrakcyjne, ale potrafię napisać ładną piosenkę i zaśpiewać lub zagrać nośną melodię. Tego się trzymam i wokół tego buduję swój styl i styl zespołu. Jestem melancholikiem, dlatego w Riverside jest dużo smutnych melodii, ale takie też po prostu lubię najbardziej, chociaż staram się raz na jakiś czas od nich uciekać. Niemniej jednak, rock melancholijny mi nie przeszkadza i myślę, że bardziej pasuje do naszej muzyki niż progresywny rock czy progresywny metal. 

Jakie są twoje muzyczne marzenia? Czy w ogóle masz jakieś jeszcze niezrealizowane?

To jest ciekawe pytanie. Coś czego jeszcze nie osiągnąłem w muzyce? Może jest to związane z instrumentami. Chciałbym nauczyć się grać jeszcze na kilku instrumentach. Kupić je, mieć je… 

Grasz przecież na bardzo wielu instrumentach, a szerokie spektrum twoich umiejętności możemy usłyszeć chociażby na „Wasteland”, a największe chyba na płytach Lunatic Soul, gdzie w zasadzie wszystko grasz sam.

No tak się złożyło, że opanowałem do przyzwoitości pozwalającej na komponowanie kilka instrumentów i kiedy tylko mam taką możliwość gram sobie na nich. Komponuję głównie na gitarze i klawiszach, ale najbardziej znany jestem z gry na basie, czyli instrumentu, który imponuje tylko nieumiejącym grać na gitarze nastolatkom i kilku ekstrawaganckim kobietom, które chcą być oryginalne (śmiech). Oczywiście żartuję, bo kocham bas. Chociaż tak między nami, to zawsze chciałem grać na perkusji (śmiech).

A wracając do pytania, moje marzenia na razie się spełniają. Akurat muzyczne marzenia staram się mieć realne. Czyli, jeśli zamarzy mi się płyta X lub Y, to chciałbym ją stworzyć, skomponować i nagrać. Chciałem porobić rzeczy z orkiestrą symfoniczną i to zrobiłem, chciałem pograć rzeczy unplugged i pograłem. Teraz mam takie muzyczne marzenie, aby nagrać płytę solową i wydać ją pod swoim imieniem i nazwiskiem. Ot tak, żeby zaburzyć schemat LS/R/LS/R i spróbować czegoś nowego.

Czy to będzie jakiś zupełnie inny rodzaj muzyki?

Myślę, że zrobię po prostu płytę z piosenkami. Progresywne suity niech będą zarezerwowane dla Riverside, orientalizmy, mrok i jakaś przegięta elektronika dla Lunatic Soul, a przy solo mógłbym skoncentrować się na tym, w czym w sumie jestem najlepszy- czyli na pisaniu ładnych melancholijnych piosenek. Oczywiście wszystko musi mieć swój charakter, ale czuję, że jestem w stanie tak to zrobić, żeby zachować odpowiednią estetykę.

Co decyduje o tym, czy dana koncepcja/motyw znajdzie się na płycie Riverside czy na płycie Lunatic Soul? Czy od razu jest takie założenie, czy też może to się okazuje w trakcie komponowania?

Jeśli chodzi o komponowanie, to są lata, kiedy koncentruję się na płytach Riverside i są lata, kiedy ważniejszy jest dla mnie Lunatic Soul. Raczej nie robię selekcji pomysłów, że to idzie tutaj, a to tam. Zwykle zaczynam od pustej kartki, jest pewien zamysł, kolor, charakter, tytuł i zaczynam pracę nad danym, konkretnym albumem. Dzięki temu nie mam potem dylematów typu „o kurczę, to jest tak dobre, że powinno trafić na Riverside”, albo „o, to takie lunatikowe, to zostawię to na potem”. Nie, po prostu robię to, co mam aktualnie „na tapecie”. Nie ma tu jakiejś wielkiej filozofii, przyznaję.

Czy jesteś kreatorem muzyki czy jej przekaźnikiem?

Myślę o sobie jako o kreatorze swoich światów. To chyba jest tak naprawdę moją największą zaletą: wymyślanie, tworzenie całych, zamkniętych historii. Gdybym uważał, że nic nowego nie stworzę, bo wszystko już było, to nie mógłbym cieszyć się tym, co robię. A oczywiście wszystko już było i nie da się dzisiaj wymyślić nic oryginalnego. Jeśli jednak uda się ten miks inspiracji - którymi nasiąkło się przez całe swoje życie, wszystkie te rzeczy, które bezczelnie się kradło od innych -  połączyć z tym co sprawia, że czujesz smutek lub ekscytację, to jest duża szansa, że zrobisz coś wyjątkowego. Coś, czego będą chcieli słuchać również inni, nie tyko Ty i Twoje ego. Wierzę w to z całego serca, dlatego wciąż z przyjemnością łączę swoją pracę z pasją.

A czy masz odczucie, że to skądś przychodzi do Ciebie, ta muzyka, którą tworzysz?

Tak. Coś Ci pokażę. Nagrywam pomysły na dyktafon, zbieram różne rzeczy z prób, nagrane pod wpływem chwili. Tak to wygląda. Generalnie wyłapuję iskry, zapalniki, zupełnie jakbym łapał motyle. Zamykam je w pudełkach i przy najbliższej okazji otwieram, wypuszczam, przeglądam, potem kolekcjonuję, segreguję i układam z tego puzzle. To nie jest tak, że ćwiczę godzinami codziennie na gitarze i wymyślam piosenki. Z reguły się obijam i czekam aż pomysły same do mnie przyjdą. I wyobraź sobie - przychodzą.

Czujesz satysfakcję ze swojej twórczości?

Oczywiście. Chociaż zwykle w dniu premiery jakiejkolwiek mojej nowej płyty nie otwieram szampana, tylko mam raczej wisielczy nastrój i najchętniej schowałbym się pod łóżko, albo gdzieś pod koc z herbatą. Autentycznie mam doła. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Może to jest wynik tego, że coś skończyłem. Dochodzę do końca jakiegoś etapu i jest mi zwyczajnie smutno. Niemniej jednak za jakiś czas ten stan mija i cieszę się, że kolejny raz udało mi się stworzyć coś z niczego. Satysfakcja więc pojawia się, ale ze sporym opóźnieniem. 

Czy jedną z inspiracji do płyty „Wasteland” był cykl powieściowy Stephena Kinga pod tytułem „Mroczna Wieża” ?

Nie, nigdy tego nie czytałem. Przymierzałem się do pierwszego tomu. Wiem jednak, że głównym bohaterem jest niejaki Roland i że jest to klimat typu science fiction i western.

To znaczy, że przez przypadek napisałeś ścieżkę dźwiękową do ewentualnego serialu Mroczna Wieża (śmiech).

A napisałem? (śmiech). Umówmy się - Stephen King jest mistrzem. Zawsze jak patrzę na tempo jego pracy przypomina mi się, co Woody Allen mówił o Bergmanie: „Mój mistrz zawsze stawiał na jakość, a ja - skoro nie mogę mu dorównać, w swojej karierze postawiłem na ilość” (śmiech).

Nie jest wykluczone, że nagrywam tyle płyt głównie dlatego, że taki King czy Allen mnie do tego inspirują. Twórczość Kinga muszę kiedyś nadrobić, przyznaję. Jest parę powieści, które na mnie czekają.

Często jesteś pytany o znaczenie okładki, tekstów, tytułów. Czy masz potrzebę, aby słuchacze interpretowali te elementy dokładnie tak, jak Ty? Czy uważasz, że wtedy muzyka jest bardziej „rozumiana”? 

Nie mam takiej potrzeby. Z reguły piszę w taki sposób, żeby każdy mógł interpretować sobie po swojemu, ale ustalam pewne ramy, w których i ja i słuchacz możemy się poruszać, np. „to jest płyta o powrocie do dzieciństwa”, „a to jest płyta o przetrwaniu po końcu świata”. Oczywiście jest mi miło, jeśli spotykam się z osobami dociekliwymi, które chcą wgryźć się w temat i odgadną, o co dokładnie mi chodziło, ale nie zależy mi na tym, by wszystko było perfekcyjnie zrozumiane. Operuję językiem abstrakcji, każdy rozumie go po swojemu.

Miałem w swoim życiu wiele płyt, które przewałkowałem do samego końca. Wgryzałem się w teksty, w kompozytorów, w historie, w sposób w jaki te płyty powstawały. Czasami jednak żałowałem, że przekroczyłem pewne granice. Na przykład weźmy zespół Archive, płytę „Noise” i utwór „Fuck you”. Szczerze mówiąc z początku myślałem, że to jest piosenka o miłości. O miłości przerodzonej w nienawiść. O antymiłości. A potem się okazało, że to jest piosenka o George’u Bush’u (śmiech). Przyznaję, żałowałem, że się o tym dowiedziałem, bo w pewnym sensie zabrano mi tę piosenkę. Wydała mi się wtedy „płaska” i mało interesująca. Może więc czasami jest lepiej jeśli słuchacz nie wgryzie się do końca we wszystkie detale, tylko będzie sobie interpretował po swojemu?

Warstwa liryczna i muzyka którą tworzysz zarówno w Riverside jak i Lunatic Soul są integralną całością. Czy Mariusz Duda jest wewnętrznie równie zintegrowaną osobą?

Nie zawsze. Moje poukładanie muzyczne jest chyba taką moja bronią, żeby się całkowicie nie zatracić w chaosie życia codziennego. I te wszystkie moje deadline’y, które sobie narzucam i te projekty które robię, bardzo mi w tym pomagają. Ale z wewnętrzną integracją jest różnie. Przeważnie kończy się na tym, że sobie obiecuję, że od jutra będę bardziej poukładany w pewnych kwestiach.

W jakich na przykład?

W sprzątaniu (śmiech). Wciąż wszędzie mam tonę magazynów, książek, generalnie mnóstwo rzeczy. 

Może czytnik załatwiłby sprawę?

Miałem czytnik, ale mi się zepsuł i musiałem znowu zacząć kupować książki. Ale to dobrze. Jestem zodiakalną wagą, więc u mnie jest tak, że mam wszystkiego po trochu. Słucham płyt z winyla i z CD, ale też słucham Spotify’a. Oglądam filmy w kinie, ale też filmy na Netflixie i HBO w podróży. 

Długo podejmujesz decyzje?

To zależy jakie. Jeżeli chodzi o kreacje, to dojrzewają we mnie dosyć długo. Ale sam proces - np. komponowania i nagrywania jest w miarę szybki. Szybko też robię zakupy w sklepie. Z kolei długo myślę nad wyborem filmów na wieczór i tekstami piosenek.

Twoja muzyka porusza dusze słuchaczy, a co porusza Twoją duszę?

Sztuka i kontakt z przyrodą. To mnie uspokaja. Generalnie przez całe życie dążę do tego, żeby się uspokoić. A zwykle jestem niespokojny i zawsze muszę gdzieś pójść. Kupiłem sobie jakiś czas temu krokomierz i okazało się, że robię bardzo dużo kroków. Może to jest i dobre dla zdrowia fizycznego, ale niekoniecznie dla mojej psychiki, więc generalnie im jestem starszy, tym bardziej się uczę, żeby iść tam, gdzie powinienem pójść, a nie chodzić naokoło. I do tego chodzić w takie miejsca, które mnie uspokajają. A uspokajają mnie góry i morze. I las. Gwiazdy i nocne wyprawy w muzyczne mroki. Tak, mrok też mnie uspokaja. 

Czy szukasz wyzwań? Czy wyzwania Cię motywują?

No pewnie.

Moim zdaniem koncepcja płyty „Wasteland” to było takie wyzwanie jeśli chodzi o brzmienie, prawda?

Nagranie całej tej płyty generalnie było ogromnym wyzwaniem. Nie wiem nawet czy nie moim największym. Musiałem dźwignąć fakt, że nie ma już z nami Grudnia, skomponować album, który byłby zarówno w stylu Riverside jak i otwierał zupełnie nowy rozdział. Brzmienie i produkcja płyty były na początku sprawą kompletnie drugorzędną. Ale potem faktycznie, kiedy już mieliśmy całą muzykę, trzeba było i tutaj zrobić nowe rozdanie, pojawiły się brudniejsze niż zwykle dźwięki, wprowadziliśmy nowe elementy...

Opowiedz jakimi środkami muzycznymi celowo posłużyliście się, żeby wykreować klimat płyty?

Powiedzieliśmy sobie tak, okay - no to nagrywamy tę płytę jako trio. A co za tym idzie, rezygnujemy z pewnych wcześniejszych zabiegów, np. dużej ilości przestrzennych gitar w tle oraz elektroniki. Nagrywamy płytę ociosaną z wielu śladów, tak jak ociosano nasz zespół, sprawiając, żeby miała klimat bardziej kameralny i taki bliżej duszy. Dodatkowo brudzimy brzmienie moim basowym przesterem i używamy basu piccolo, który brzmi gdzieś tak pomiędzy basem a gitarą. Klawisze nie mają klasycznego brzmienia stringów. Kilka utworów śpiewam też niżej, żeby wszystko miało bardziej „męski” charakter. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Praca nad produkcją tej płyty była, przyznaję, niezwykle satysfakcjonująca.

Czy ufasz swojej intuicji muzycznej?

Tak. Moja intuicja muzyczna jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Jakkolwiek bym nie był zadowolony ze swoich płyt kiedy je kończę, to odzew na nie jest zawsze bardzo satysfakcjonujący. Cieszę się, że docieram dzięki niej do odpowiedniego kręgu odbiorców. Od wielu już lat, ten krąg odbiorców wciąż jest bardzo lojalny.

Nie masz takiego dążenia, aby za wszelką cenę poszerzać krąg odbiorców?

Niestety większość tego, co dzisiaj muzycznie popularne i na topie, nie zawsze pokrywa się z moimi muzycznymi fascynacjami, ale w swojej muzyce stawiam przede wszystkim na melodie i piosenki, dlatego też krąg odbiorców, mimo wszystko, trochę się jednak zawsze z płyty na płytę poszerza. W sumie to Riverside całkiem nieźle sobie radzi z docieraniem do coraz to nowych słuchaczy i przekraczaniu kolejnych granic. „Wasteland” jest tego dobrym przykładem.

Czujesz się znany i popularny w codziennym życiu?

Nie. Aczkolwiek bywają takie momenty. Na przykład rok temu, jestem z rodziną w mało popularnych górach. Wchodzimy na jakiś szczyt, potem do górskiej chatki, gdzie są trzy osoby na krzyż i nagle jedna z tych trzech osób patrzy na mnie, wstaje od stołu, podchodzi i... prosi o autograf. To było dosyć zabawne. I zawsze jest bardzo miłe. Cieszę się, że ktoś słucha mojej muzyki i mu się ona podoba. To uczucie takiego dopełnienia.

Przyznaję, jak tworzę muzykę, to zależy mi też na tym, aby ta muzyka gdzieś tam na końcu  zawsze dotarła, żeby się dopełniła. Kiedy ktoś Cię rozpoznaje, to oznacza, że Twój sygnał wysłany w kosmos nie trafił w próżnię. Nie ma dla mnie nic bardziej smutnego i w sumie żenującego niż muzyk, który stwierdza, że nie dba o odbiorców i tworzy muzykę tylko dla siebie, albo tylko do szuflady. Każda sztuka aktywizuje się tylko wtedy, gdy następuje jej konfrontacja z odbiorcą. Wtedy następuje jej prawdziwe dopełnienie. Może też właśnie dlatego zawsze po wydaniu płyty jestem smutny, bo jestem dopiero w połowie drogi? 

Słuchając twojej muzyki, odkrywa się kolejne „warstwy”. Opowiedz czy komponujesz również w ten sposób, czy też masz jakąś kompletną wizję od początku?

Przykładam dużą wagę do detali. Wiele z nich nieczęsto można zauważyć przy pierwszym przesłuchaniu... Cóż, wychowałem się na muzyce Tangerine Dream i połowę swojego życia niszczyłem sobie słuch poznając płyty głównie na słuchawkach, stąd też to zamiłowanie do efektów stereo, różnych detali i warstw. Największy upust temu mogę dać przede wszystkim w Lunatic Soul.

Dodatkowo staram się zawsze wybierać pomysły, które już trochę „przeleżakowały” w mojej głowie. Kompozycje, które chwytają niekoniecznie od razu, ale wolno dojrzewają i potem zostają z Tobą na dłużej. Staram się zawsze tworzyć muzykę dla tych, którzy chcą spędzić z nią trochę czasu.

Czy lubisz chodzić na festiwale jako słuchacz?

Dosyć rzadko chodzę teraz na koncerty. A festiwale zaliczam tylko wtedy, kiedy na nich gram (śmiech). Za dużo mam niestety własnej muzyki do „obrobienia". Ale tęsknię za tym i chciałbym móc któregoś roku ponadrabiać festiwalowe zaległości. 

Jeśli chodzi o stronę organizacyjną działalności zespołu, czy macie jakąś strategię rozwoju kariery czy też działacie intuicyjnie?

Nie można robić tego intuicyjnie. Tak się nie da. Organizacja zespołu, pomysły, plany… tutaj nie ma miejsca na myślenie abstrakcyjne. Trzeba to sobie raczej wszystko dokładnie zaplanować. Tak się złożyło, że dzielimy się obowiązkami z Piotrkiem Kozieradzkim i naszym zagranicznym managerem. Ja zajmuję się stroną artystyczną, oraz ustalam, kiedy nagrywamy, kiedy wydajemy płyty, kiedy gramy trasy. Potem Piotrek załatwia koncerty w Polsce, a nasz manager za granicą. Następnie wspólnie z wytwórnią zajmujemy się reklamą i promocją w różnych mediach i tak to się powoli kręci. Czasami czuję, że dużo mam na głowie, że jestem tym przytłoczony, ale nie narzekam. Zawsze marzyłem o takiej właśnie pracy. 

A myślisz o tym, aby któryś z tych obowiązków zlecić?

Oczywiście, że chciałbym kiedyś skupić się jedynie na wymyślaniu i nagrywaniu, a od innych rzeczy mieć zaufanych ludzi. Ale dzisiejsze czasy wymagają od artysty trochę więcej niż tylko komponowania piosenek, wiec pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się przekazać innym. Ale ja generalnie lubię tę robotę, a to chyba jest w tym wszystkim jednak najważniejsze. 

Dziękuję za przemiłą rozmowę.