Teraz Rock IX 2011

Publikacja: 22 wrzesień 2011
Wywiadu udzielał: M.DUDA
Rozmawiał: Jordan Babula

Teraźniejszość

Riverside kończy 10 lat. Lubisz takie rocznice, świętowanie i wszystko co z tym związane?

Lubię i nie lubię. Wiesz, im człowiek młodszy, tym więcej sobie lat dodaje, a im starszy – tym więcej odejmuje. Teraz bardziej skłaniam się ku temu drugiemu. I wmawiam sobie i innym, że nasza rocznica jest odrobinę naciągana. Bo prawdziwym początkiem zespołu jest dla mnie moment, kiedy dołączył do nas Michał Łapaj i kiedy zaczęliśmy grać koncerty, – czyli jakiś 2004 rok. Więc generalnie powinniśmy obchodzić 7-lecie. Ale oczywiście w metryce widnieje 2001, bo wtedy pierwszy raz spotkaliśmy się na próbie i zaczęliśmy tworzyć. Jakbym więc od tego nie uciekał – dyszka stuknęła. Czas leci jak szalony. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że wciąż zaczynamy, a tak naprawdę jesteśmy już gdzieś w połowie drogi (śmiech).

Co tak naprawdę oznacza świętowanie 10 rocznicy? Bardziej huczne imprezowanie na trasie?

Po pierwsze na pewno, a po drugie kolejne wydawnictwo. Przygotowaliśmy na tę okazję minialbum Memories In My Head – zupełnie premierowy materiał. Myślę, że to dużo ciekawsze wydawnictwo niż coś w stylu „The Best Of” czy nowych wersji starych utworów. A trasa jubileuszowa od zwykłej, promującej jakiś nowy album różni się tym, że można na niej grać przekrojowy materiał, wszystko, co zawsze chciałeś grać, a nie mogłeś, bo musiałeś prezentować nowe utwory. Jeśli zaś pytasz o aspekty psychologiczne, to jednak nie jest to 25-lecie czy 35-lecie – to wciąż młody jubileusz. Wydaje mi się, że prawdziwy sukces większość kapel osiąga dopiero po 20 latach działalności i wierzę, że najlepszy album i generalnie okres jest jeszcze przed nami.

Wystąpiliście na tegorocznym Przystanku Woodstock, a Jurek Owsiak podkreślał, że wasz koncert ma dla niego szczególne znaczenie. Czy dla was ten koncert był także czymś wyjątkowym?

Była to oczywiście największa publiczność, przed jaką mogliśmy się pokazać. Cieszę się, że ta największa publiczność trafiła się akurat w naszym kraju. Grywaliśmy już za granicą dla 10, 20 czy 40 tysięcy ludzi, ale ilości ludzi na tegorocznym Woodstocku chyba nic nie przebije.

Riverside jest jednym z niewielu polskich zespołów, które zdobyły prawdziwą popularność poza granicami kraju. Powiedz, czy Polacy za granicą mają się czego wstydzić?

Niestety tak – kilku swoich wad. Największą z nich jest zawiść, zazdrość. Osobiście jestem bardzo przeczulony na punkcie wylewania na lewo i prawo żółci, w czym Polacy są mistrzami. Jesteśmy owszem pracowici, ale wbrew pozorom nie potrafimy się wspierać i trzymać razem. Chyba że wydarzy się jakaś tragedia. Z reguły jest tak, że Ci, którym sie udało, piętnowani są przez tych, którym się nie udało. Jeśli więc osiągasz jakiś sukces, za chwilę Ci go odbierają, bo co za dużo to nie zdrowo. Ale jeśli chodzi o zespół Riverside, to jesteśmy jakimś dziwnym wyjątkiem – większość chyba nam kibicuje.

Czemu jednak tak niewiele polskich zespołów potrafiło przebić się na rynki zagraniczne? Z czego to wynika?

Jeżeli polskie zespoły chcą grać muzykę, która w zagranicznych mediach jest dostępna w ogromnych ilościach, to mają słabą pozycję wyjściową, żeby zaistnieć. Myślę, że sukces globalny mogą odnieść zespoły, które są oryginalne – i na skalę krajową, i międzynarodową. Ale w przypadku większości polskich grup oryginalność tkwi właśnie w polskich tekstach i zakorzenieniu w polskich realiach. Kiedy przestawiają się na angielski – giną w tłumie.

A może polskie zespoły są po prostu gorsze od zagranicznych?

Myślę, że polskim muzykom za granicą brakuje wytrwałości. Z reguły próbują flirtować z zagranicą, kiedy uda im się osiągnąć jakiś sukces w Polsce. Tylko że tam już nie jest tak łatwo, więc szybko się zniechęcają. Sukcesy takich zespołów jak Behemoth czy Vader były budowane krok po kroczku, one wywalczyły sobie popularność w ciągu wielu lat. Konsekwentnie z uporem realizując swoją wizję. My też tak robimy. Zagraniczny sukces to przede wszystkim pokora i zaczynanie od zera, to plan rozłożony w czasie. Są tacy, co szczycą się graniem dla Polonii na festynach czy koncertowaniem przed grupą The Corrs, ale to nie są zagraniczne sukcesy. Wyrusz we własna trasę i zobacz ile ludzi przychodzi posłuchać tylko Ciebie, ile ludzi z zagranicy kupi bilet na Twój klubowy koncert. To jest wyznacznik popularności zespołu. My co roku staramy się grać w coraz większych klubach i docierać do kolejnych miejsc, w których nas jeszcze nie było – w tym roku po raz pierwszy zagraliśmy w Rumunii, która okazała się miejscem z fantastyczną publiką. Takie działanie procentuje, ale wymaga konsekwencji i wytrwałości.

Przeszłość

Możemy trochę powspominać? Opowiedz o zespole Xanadu, w którym grałeś zanim dołączyłeś do Riverside.

To był zespół, który funkcjonował w latach 1992-1996 w Węgorzewie. Najpierw grałem w nim na klawiszach, potem śpiewałem i grałem na basie. Obracaliśmy się w klimatach okołoprogresywnych, inspirowani takimi zespołami jak Genesis, Marillion, IQ czy inne, dziwne grupy z tego kręgu. Dlatego też pierwszy utwór Riverside zatytułowałem „The Same River”.

Czemu z Riverside udało się, a z Xanadu - nie?

Tamten zespół grał ciekawą muzykę, ale po pierwsze, działał na Mazurach, czyli muzycznym końcu świata, a po drugie, nie miał jeszcze odpowiedniego warsztatu. Mój wokal był fatalny. Nie mieliśmy też żadnych konkretnych nagrań. Same demówki i jedna źle nagrana kaseta. Patrząc z perspektywy, mogę powiedzieć, że mieliśmy ciekawe pomysły, ale brakowało nam odpowiedniego zaplecza. A może nie traktowaliśmy tego wystarczająco poważnie?

Jak trafiłeś do Riverside? Z waszej oficjalnej biografii wynika, że ściągnął cię pierwszy klawiszowiec formacji, Jacek Melnicki.

Może nie ściągnął tylko zasugerował. Jacek słyszał nagrania Xanadu, więc wiedział, jaką muzyką się interesuję. A tak się złożyło, że grywałem w tej samej, należącej do niego, warszawskiej sali prób, co Piotrek Grudziński i Piotrek Kozieradzki. Dowiedziałem się od niego, że chłopaki do tej pory grali metal, a teraz chcą grać muzykę w stylu Marillion i szukają ludzi do składu. Pewnego dnia zostałem dłużej po swojej próbie i poznaliśmy się.

Skąd wzięła się nazwa Riverside?

Ktoś ją rzucił od czapy, bez żadnej filozofii czy głębszych przemyśleń. Dobrze brzmiała. Na początku myślałem, co prawda, że to tylko takie robocze miano, ale tak się jakoś złożyło, ze została na najbliższe 10 lat.

Co się stało z Jackiem Melnickim? Dlaczego odszedł?

Jacek stracił zainteresowanie taką muzyką. Pamiętam, że jak się rozstawaliśmy, powiedział mi, że nie czuje tego w ogóle, że wolałby, żeby Riverside grało jak HIM. Był też zakorzeniony w swojej sali prób, a my chcieliśmy mieć swoją, zespołową. Powiedział, że nie ruszy się z miejsca, bo ma tu studio. I zrezygnował. z zespołu. Trochę nas zostawił na lodzie, bo zrobił to w trakcie nagrywania pierwszej płyty „Out of Myself” – musieliśmy ten materiał kończyć i produkować sami. Nawet zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, którą nazwaliśmy...And Then There Were Three... (śmiech). Ale tak być musiało, bo kiedy do zespołu dołączył Michał dopiero wtedy poczuliśmy, że tworzymy prawdziwy zespół i każdy z nas trafił na właściwe miejsce.

Kiedy zorientowaliście się, że z Riverside dzieje się coś poważnego, że nie jest to po prostu zabawa?

Podczas naszej pierwszej trasy. Postanowiliśmy, że musimy zagrać tournee, jak na prawdziwy zespół przystało: wynajęliśmy autokar, wzięliśmy dwa inne zespoły i ruszyliśmy. I najpierw graliśmy dla dwudziestu, trzydziestu, potem stu osób. A potem przyjechaliśmy do Krakowa i widzów było trzystu. A później, gdzieś indziej – czterystu. I zdaliśmy sobie sprawę, że nasza muzyka musiała trafić do ludzi, że znaleźliśmy jakąś niszę. Poszliśmy za ciosem. Kiedy wydaliśmy drugą płytę „Second Life Syndrome” i okazała się ona dużo większym sukcesem niż pierwsza, to był moment, że zaczęliśmy to traktować stuprocentowo poważnie. Pamiętam, że wtedy razem z Grudniem praktycznie tego samego dnia złożyliśmy wypowiedzenie z pracy i skoncentrowaliśmy się tylko na muzyce.

Umiesz wskazać trzy przełomowe momenty w waszej karierze?

Pierwszym byłby na pewno holenderski festiwal Progpower 2004, podczas którego zrozumieliśmy, że możemy wiązać naszą przyszłość z zagranicą. To był nasz pierwszy koncert poza Polską, zostaliśmy zaproszeni w zastępstwie zespołu Amaran, który nie mógł wystąpić. Czy chcecie zagrać w zamian za zwrot kosztów? Zapytano nas. Chcieliśmy. I zagraliśmy. Wzięliśmy wtedy ze sobą sto płyt i po koncercie wszystkie się rozeszły. I po tym wydarzeniu odważyliśmy się zagrać swoją własną trasę zagraniczną – wiosną 2005 roku. Trasa wyszła nam na zero, a może i trochę na minus, ale był to początek budowania marki za granicą – a wszystko dzięki sukcesowi na Progpower. Drugim momentem był znowu festiwal i znowu w Holandii. Arrow Rock, w 2005 roku. Graliśmy tego samego dnia co Porcupine Tree, chyba Deep Purple, a główną gwiazdą był Roger Waters. Pokazaliśmy się przed 40 tysiącami ludzi i wtedy dotarło do mnie, jak to jest grać dla takiego tłumu. Trzecim momentem byłaby chyba trasa z Dream Theater. Zobaczyliśmy, jak oni pracują, w jaki sposób można logistycznie rozegrać koncert pod względem technicznym i organizacyjnym – bardzo wiele nas to nauczyło. Naprawdę się potem spięliśmy i od trasy z Dreamami kolejne nasze występy przygotowaliśmy już dużo bardziej profesjonalnie.

A jakie były trudne momenty w waszej historii?

Generalnie nie pamiętam, żebyśmy mieli kiedyś pod górkę. Nasze działanie jest zawsze konsekwentnym wypełnianiem planu, który sobie zakładamy. Zawsze tworzę dla nas biznes plan na dwa lata do przodu i przeważnie się go trzymamy – tu płyta, tam trasa, jeszcze jakieś festiwale – i zawsze to działa. Ale jeśli muszę coś wybrać – na pewno moment poszukiwania nowego klawiszowca, kiedy zastanawialiśmy się, czy zespół tak naprawdę ma jakąś przyszłość. Trudny był czas powstawania trzeciej płyty – ostatniej części płytowej trylogii, kiedy nabraliśmy wątpliwości, czy można trzeci raz wejść do tej samej rzeki. Płyta wyszła nam inna niż wcześniejsze i naszym fanom spodobała się najmniej – ale też otworzyła nam drogę na innych słuchaczy. Trudnym momentem była też trasa z Dream Theater. Byliśmy wtedy w trakcie nagrywania albumu, nie graliśmy normalnych prób, nie ćwiczyliśmy do występów, więc nie wszystko wychodziło nam jak należy. Ale może dzięki temu dostaliśmy dodatkowego kopa.

Przyszłość

Wspomniany przez ciebie minialbum Memories In My Head nazywacie podsumowaniem waszej muzycznej drogi. Jak to rozumieć?

To taka wizytówka dotychczasowego stylu: dzień dobry, jesteśmy Riverside, w takich klimatach się obracamy. To utwory zupełnie nowe, ale nawiązujące do przeszłości, do naszych początków. Teksty rozliczają nas z przeszłością. Goodbye Sweet Innocence to pożegnanie dawnej stylistyki. Living In The Past opowiada o częstych ucieczkach w przeszłość – stąd najwięcej tu odniesień do muzyki lat 70. Forgotten Land to „było-minęło” w najbardziej brutalnej formie. Myślę, że teksty i muzyka nabiorą dla słuchaczy głębszego znaczenia w momencie, kiedy wydamy nasz kolejny longplay.

No właśnie - Piotr Kozieradzki ujawnił w jednym z wywiadów, że macie już koncepcję nowego albumu Riverside.

Raczej mamy koncept odpoczynku od konceptów (śmiech). Myślę, że już czas na zmiany. Nie odetniemy się od naszego stylu, ale pewne formy muszą się zmienić. Na pewno pojawi się więcej odważniejszych elementów, niż miało to miejsce do tej pory. Nie ukrywam, że marzy mi się nowe podejście – bez dwudziestominutowych kompozycji i tekstów o samotnym bohaterze, który przemierza pustkowia swojej psychiki. Liczę, że kolejny album zaskoczy nie tylko nas samych.

RAMKA

Zbyt dobre, czyli Mariusz Duda o nowym albumie Lunatic Soul

W ferworze obchodów 10-lecia Riverside, Mariusz Duda zdążył też przygotować nowy album swego solowego projektu, Lunatic Soul. Firma K-Scope, mój wydawca, ma w zwyczaju bardzo szybko przygotowywać reedycje swoich albumów, uzupełnione o CD z jakimś nowym materiałem – tłumaczy jego genezę. W przypadku Lunatic Soul jednak jej szefowie stwierdzili, że nowe utwory, które im przedstawiłem, są zbyt dobre na jakieś tam reedycje, dlatego wydadzą je w formie odrębnego albumu. Płyta zatytułowana Impressions ma zawierać osiem premierowych kompozycji instrumentalnych (każda zatytułowana Impression i oznaczona kolejnym numerem) i dwa remiksy utworów znanych z pierwszych dwóch płyt. 40 minut premierowej muzyki może zaskoczyć fanów solowego projektu Dudy. Pojawi się tam więcej elektroniki – mówi artysta. Premiera Impressions przewidziana jest na październik lub listopad.