Teraz Rock 1(119)

Publikacja: 01 styczeń 2013
Wywiadu udzielał: M.DUDA
Rozmawiał: Michał Kirmuć

Wiem, że sporo się działo przez ostatnie lata z Riverside, jednak nie sposób nie zacząć od tego, że była to najdłuższa przerwa pomiędzy dwoma regularnymi płytami twojej grupy. Co sprawiło, że na Shrine Of New Generation Slaves kazaliście czekać aż cztery lata?

Pozwól, że uzupełnię to „sporo się działo”. Była koncerty, była trasa z okazji dziesięciolecia, był minialbum Memories In My Head, wydałem dwie płyty z Lunatic Soul, generalnie same konkrety. Nie sądzę więc, by ta przerwa była jakoś bardzo odczuwalna, ale zgadza się – to była najdłuższa przerwa pomiędzy długogrającymi płytami zespołu Riverside. Same przygotowania do nowego albumu też trochę trwały. Gdy zaczęliśmy zabierać się za nowy materiał, bardzo zależało mi na tym, aby coś zmienić w naszym podejściu do komponowania, do sposobu aranżacji. Trochę to trwało, zanim ustaliliśmy, w którą stronę chcielibyśmy pójść muzycznie i jak ma wyglądać praca nad nowym materiałem. Kiedy już znaleźliśmy się w studiu, zdecydowaliśmy, że odwołamy wszystkie koncerty, nie będziemy się rozpraszać i skupimy się na nagraniach. Z przerwami, zajęły nam one praktycznie ponad pół roku.

Przed każdą płytą – z firmowaną zespołowo muzyką i twoimi tekstami - najpierw wspólnie ustalacie, co chcecie tym razem osiągnąć?

Jest u mnie coś takiego, że zawsze robię plan, rozrysowuję na kartce elementy, ustalam myśl przewodnią, wokół której chciałbym, abyśmy się muzycznie obracali. W przypadku tego albumu miałem problem. Nie wiedziałem, w którą stronę się udać. Nie chciałem nagrywać kolejnego Anno Domini High Definition. Miałem dość tych „kwadratowych”, thrashmetalowych riffów. Szukałem jakiegoś elementu, który moglibyśmy rozwinąć. Padło na hard rock, którego elementy zastąpiły nasz dotychczasowy quasi-metal. Dodatkowo zależało mi, aby powróciły emocje znane z naszych pierwszych albumów i może też nawiązujących do tego, co ja sam robię w Lunatic Soul. Dużo muzyki powstało też na gitarze akustycznej i z tego wypływały różne elementy. Plan został zaakceptowany, więc zaczęliśmy działać. Nie ukrywam, że bardzo chciałem być zadowolony z nowej płyty Riverside. Chciałem, abyśmy w końcu nagrali płytę, z której naprawdę będziemy dumni. Nie mówię, że to, co do tej pory zrobiliśmy nie było wartościowe, ale na każdym dotychczasowym albumie pojawiały się jakieś elementy, które sprawiały, że nie byłem do końca zadowolony z efektu końcowego. A teraz nareszcie jestem zadowolony.

Muszę powiedzieć, że jestem wielkim entuzjastą tego nowego brzmienia twojej grupy. To odejście od metalowych elementów i zastąpienie ich hardrockowymi, wyszło moim zdaniem na dobre waszej muzyce...

Bardzo chciałem uzyskać inny efekt np. w dziedzinie tak zwanego czadu. Niekoniecznie oparty na samej gitarze. Nie gramy z dwiema gitarami, a nawet gdybyśmy grali, to dla mnie takie granie z ośmiostrunowymi gitarami obniżonymi do jakiegoś dziwnego stroju zakrawa na absurd! Niektórzy po płycie Second Life Syndrome czy też wspólnych koncertach z Dream Theater uważają nas za zespół metalowy, który nawiązuje do tej grupy. A nam do Dream Theater nigdy nie było po drodze. Zawsze byliśmy bardziej zespołem rockowym niż metalowym. Zespołem rockowym, z dużą ilością basu. Mam nadzieję, że brzmienie w takim Celebrity Touch w końcu to wyjaśni. Bliżej nam teraz do klasycznego rocka niż metalu. Skąd ten hard rock? Wziął się np. z końcówki utworu Left Out, który trochę brzmi jak Deep Purple. Uznałem, że na tej płycie można teraz trochę częściej umieścić te hardrockowe elementy. Michał (Łapaj – przyp. mk) od zawsze gra w tym oldschoolowym stylu, takich instrumentów używa, dla niego byłoby to naturalne. Bardzo też chciałem, aby na nowej płycie pojawiły się elementy, których do tej pory nie było w muzyce Riverside. Nawet coś w stylu bluesa. Chciałem tego spróbować... Nie będę ukrywał, że bardzo intensywnie przez ostatnie lata przewijał się w moim słuchaniu np. Jack White, więcej Led Zeppelin. Wszystko to się jakoś zsumowało. Trzeba jednak na koniec podkreślić, że te hardrockowe brzmienia pojawiają się tylko momentami. Nie cały Shrine Of New Generation Slaves tak brzmi. Właściwie to zupełnie inna płyta (śmiech).

W marcu 2012 roku zamknęliście się w studiu by przygotować – jak to mówiłeś – szkice do nowego albumu. To był pierwszy przypadek w historii Riverside, że postanowiliście przygotować coś na kształt demo?

Tak, chociaż przed nagraniem płyty Anno Domini High Definition mieliśmy taką jednodniową sesję, podczas której nagraliśmy wszystkie utwory. Ale wtedy materiał był już skomponowany i wiedzieliśmy, co wejdzie na płytę. W przypadku najnowszej płyty była to jedna wielka niewiadoma. Mieliśmy stworzone na próbie ze dwa czy trzy utwory, natomiast reszta powstała w studiu. Przyniosłem gitarę akutyczną, nagrywaliśmy do perkusji stworzonej na jakichś loopach... Głównie chodziło o to, aby zobaczyć, na czym stoimy. Po tej marcowej sesji mieliśmy chyba dziewięć utworów demo, z których dwa zostały wyrzucone. Nie pasowały mi do całości. Bardzo brakowało mi takiego konkretnego utworu, który zamykałby tę płytę. Po nagraniu demo wróciliśmy do sali prób i wtedy narodził się ten najdłuższy utwór, Escalator Shrine. Dopiero wtedy poczułem, że mamy zamkniętą całość. Gdy wróciliśmy do studia, by zacząć wszystko nagrywać na poważnie, czułem już że panujemy nad sytuacją.

Które utwory były tymi pierwszymi, jakie skomponowaliście - jeszcze przed tą marcową sesją?

Feel Like Falling, Celebrity Touch. Wtedy powstał też riff do New Generation Slave... Generalnie klasycznie rockowe momenty powstały w sali prób. Jednak wszystko składaliśmy w całość dopiero w studiu.

Nagrywając ten album odnowiliście współpracę z realizatorami nagrań Magdą i Robertem Srzednickimi. Co sprawiło, że powróciliście do studia Serakos?

Studio Serakos zmieniło swoją warszawską siedzibę. Wcześniej było na Pradze, teraz jest na Kabatach. Jest znacznie większe i po raz pierwszy mogliśmy tam nagrywać perkusję. Dotychczas było tak, że nagrywaliśmy perkusję gdzie indziej, a całość kończyliśmy właśnie w Serakosie. Srzedniccy dosyć mocno zainwestowali, więc jest tam teraz u nich o wiele lepszy sprzęt. Pracowałem z nimi w nowym miejscu już przy ostatnim Lunatic Soul, więc wiedziałem, że jeśli Riverside pojawi się w nowym Serakosie, będą zupełnie inne możliwości i na pewno wszystko będzie lepiej brzmiało. Magda i Robert znają doskonale nasz zespół. Znają też moje indywidualne artystyczne potrzeby, wiedzieli z góry, czego oczekuję i na czym najbardziej mi zależy. Dzięki temu wykręciliśmy chyba jedną z naszych najlepszych płyt.

Napisałeś na stronie Riverside: Żyjemy w czasach, gdzie nieodbieranie telefonu komórkowego wiąże się raczej z brakiem dobrego wychowania lub też ostentacyjnym wysyłaniem sygnału o ignorancji niż np. najzwyczajniejszej w świecie potrzeby chwili prywatności...

Przesunęła się granica między tym, co prywatne, a tym, co publiczne. Teraz większość zawodów – zwłaszcza dotyczy to ludzi, którzy sami sobie są firmą – jest równoznaczna z ich dostępnością przez całą na dobę. Ponieważ konkurencja nie śpi, można do takich osób dzwonić o każdej porze dnia i nocy! I to odbija się na ich prywatnym życiu. To się już staje truizmem, że musisz być dostępny o każdej porze, przecież po to masz ten telefon komórkowy. Wyłączenie telefonu wiąże się z brakiem taktu! Jeśli ktoś do kogoś nie może się dodzwonić, to jest obraza... Natomiast dla mnie jest to absurd. Wystarczy jednak przyzwyczaić swoje „kontakty”, że np. sobota i niedziela są tylko dla ciebie, że po godzinie dwudziestej czy po dwudziestej drugiej po prostu telefonu nie odbierasz...

A ty pozwalasz sobie na wyłączanie telefonu?

Tak. Poza tym zawsze jak mam jakieś spotkanie staram się przynajmniej mój telefon wyciszyć i generalnie nie rozpraszać się z jego powodu. Dlatego przez niektórych jestem odbierany jako ignorant (śmiech). Ale bez przesady, komórka to jest tylko gadżet, który ma być dla ciebie ułatwieniem w życiu, a nie powodować frustrację!

Czujesz się częścią „nowego pokolenia niewolników” – jak to określasz? Kim właściwie są ci współcześni niewolnicy?

To są po prostu ludzie w pewien sposób zniewoleni przez dzisiejsze czasy. Ale podkreślam, nie chodzi tu o telefony komórkowe, nie chodzi mi o gadżety czy nowinki technologiczne, które teoretycznie mają nam pomagać i ułatwiać życie. Na tej nowej płycie jest więcej psychologii niż socjologii... Chodziło mi o pokazanie różnych sytuacji związanych z tym, jak czuje się człowiek, który nie jest w stanie przejąć kontroli nad własnym życiem. Sam pomysł wziął się stąd, że jechałem pewnego razu taksówką, bodajże przez czterdzieści minut non stop słuchałem narzekania pana taksówkarza – jakie to mamy złe drogi, jak to jest źle w naszym kraju, jak zła jest pogoda, jak mało zarabiamy... Generalnie była to jedna wielka frustracja i wylewanie żółci. Potem spotkałem się ze znajomymi i okazało się, że tam też są problemy, wszystko jest źle, wszystko jest nie tak… Potem spotkałem się z przyjaciółmi i okazało się, że każdy z nich też ma jakiś tam problem, każdy narzeka. OK, „Everybody hurts” – jak mawia poeta. Nic nowego. To narzekanie i frustracja zawsze była w mniejszym lub większym stopniu odczuwalna. Ale to pesymistyczne nastawienie ostatnio zrobiło się wręcz agresywnie nieznośne. Nie wiem, co na to wpłynęło. Możliwe, że kryzys ekonomiczny, a może podświadomie zbliżający się koniec świata? W każdym razie był to punkt wyjścia do utworu New Generation Slave, który jest moim opisem takiego totalnie sfrustrowanego człowieka. A potem pomyślałem, że można by na tej płycie umieścić utwory, w których każdy będzie opowiadał jakąś historię zniewolenia. Na przykład Celebrity Touch mówi o próbie zaspokajania wiecznie niezaspokajanej potrzeby bycia ważnym. Utwór Deprived mówi o tym, że kiedyś miało się znacznie bogatszą wyobraźnię. Teraz, gdy jesteś dorosły, ta wyobraźnia została stępiona, nie musisz się nawet wysilać, bo wszystko masz podane na tacy… Escalator Shrine mówi o tym, że niektórzy mają problemy z tożsamością. Wszystko się zmienia tak szybko, np. w jednym miesiącu jesteś katolikiem, a dwa miesiące później przechodzisz na buddyzm, albo coś w tym stylu. A co gorsza: można odnieść wrażenie, że nic już tak naprawdę nie ma znaczenia. Po co się do czegoś przywiązywać, skoro za chwilę trzeba będzie się przywiązać do czegoś innego?

Rozumiem, że w swoich tekstach raczej przyjmujesz postawę obserwatora. Gdy śpiewasz w New Generation Slave, że jesteś wolny, ale nie możesz cieszyć się życiem, to jednak nie mówisz o sobie?

Jeszcze nie (śmiech). Na tej płycie jest kilku bohaterów i każdy mówi o czymś innym. Łączy ich jednak wspólny temat. Jeśli chodzi o moje osobiste przeżycia, to najbardziej osobistym utworem jest Deprived. To utwór opowiadający o tym, że w czasach PRL-u zbierałem… kolorowe puszki, pudełka po papierosach albo magazyny przesyłane przez firmy, trzymałem to na półkach jak trofea. Teraz też staram się otaczać rożnymi rzeczami, ale już raczej głównie książkami, płytami, filmami, chyba coś mi z tego kolekcjonowania zostało. Pamiętam też, że pisałem wiersze, opowiadania, rysowałem komiksy, własne gry planszowe, nagrywałem słuchowiska, zapraszałem też do domu różne dzieciaki i robiłem im przedstawienia kukiełkowe. Naprawdę z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy moja wyobraźnia pracowała zdecydowanie lepiej (śmiech). Zresztą z moją znajomą, która czasami pomaga mi w angielskich tekstach, odbyłem kiedyś taką rozmowę na temat klocków dla dzieci. Że kiedyś dzieci miały zwykłe klocki, które układały w różne kształty i musiały wyobrazić siebie, co to jest. A w tej chwili dostają już gotowce, gotowego czerwonego króliczka itd. Innym dosyć osobistym utworem jest The Depth Of Self-Delusion, w którym jest taki fragment I did not look good in red, nawiązującym do płyty Anno Domini High Definition. To jest historia kogoś, kto postanowił, że przestanie biec z językiem na brodzie, bo w końcu znajduje swoje miejsce, i dobrze się z tym czuje. A przynajmniej – sądząc po tytule – tak mu się wydaje.

Porozmawiajmy o aranżacji. We wspomnianym Deprived pojawia się saksofon. To nie pierwszy taki przypadek w historii Riverside. Już na Anno Domini…, w utworze Egoist Hedonist, sięgnęliście po instrumenty dęte. To wynik tamtych doświadczeń?

Po prostu chcieliśmy czegoś innego i akurat w tym utworze saksofon pasował idealnie. Tam był tylko epizod, teraz chcieliśmy sola z prawdziwego zdarzenia. Mieliśmy kontakt od Roberta Srzednickiego… i pewnego dnia pojawił się w studiu Marcin Odyniec, bardzo zdolny młody muzyk, który pięknie zagrał nam na saksofonie altowym. Poprosiliśmy, aby zagrał jeszcze na saksofonie sopranowym i okazało się, że pasuje do utworu jeszcze lepiej.

Gdy słuchałem Shrine Of New Generation Slaves, z powodu bardziej syntetycznego brzmienia moją uwagę zwrócił numer Feel Like Falling. Co sprawiło, że ten utwór brzmi trochę inaczej niż cały album?

Na samym początku jego roboczy tytuł brzmiał Depeche Mode (śmiech). Trochę nam się z tym kojarzyło. Był nieco inny od pozostałych kompozycji przygotowywanych na płytę, ale miał w sobie coś, co nam się naprawdę podobało. Nie ukrywam, że dla mnie to jeden z tych utworów, który przy pierwszym przesłuchaniu od razu wpada w ucho, natomiast przy piątym, szóstym może trochę tracić w odbiorze, podczas gdy inne kompozycje zaczynają zyskiwać. Ale tak przy dziesiątym, dwunastym wraca na swoje miejsce. Przyznaję, że biłem się z myślami, czy umieścić go na płycie, ale cieszę się, że ostatecznie został, bo łączy w sobie wszystkie elementy charakterystyczne dla muzyki Riverside. W sumie to jest całkiem sympatyczna kompozycja...

No może nie do końca sympatyczna jeśli chodzi o tekst. Bo tu znowu przemawia przez ciebie pesymizm. Dla kogo chciałeś być światłem i co spowodowało, że tak się nie stało?

Ten tekst jest o osobach, dla których życie zawodowe jest ważniejsze niż powiedzmy zakładanie rodziny, pielęgnowanie swojego rodzinnego gniazdka... Jednak, aby nie kończyć pesymistycznie, utwór Coda, czyli ostatni utwór na płycie, jest taką odwrotnością Feel Like Falling. Jest ta sama melodia, i praktycznie ten sam tekst, ale jest pozytywny, na końcu tunelu jest światełko, jest nadzieja na przyszłość. Nie chciałem naszej nowej płyty kończyć pesymistycznie. Byłoby przerażające, gdybym zakończył ją tak, jak kończy się utwór Escalator Shrine, gdzie w finale ludzie czołgają się w ciemności najprawdopodobniej w stronę jakiejś przepaści…

Pierwsze litery tytułu płyty tworzą słowo Songs i z tego co wiem, nie jest to przypadek...

Ja chciałem nazwać ten album Songs, ale potem pomyślałem, że to będzie zbyt proste. Więc wymyśliłem taki tytuł, który nawiązuje do tekstów, ale jednocześnie tworzy też skrót. W ogóle jeśli chodzi o tytuły, to mamy tu taką swoistą zabawę, której chcę się trzymać. Trylogia miała trzy słowa w tytule, czwarta płyta miała cztery, a teraz mamy piątą płytę, więc i musiało być pięć słów. Jak będzie szósta płyta, to albo będzie miała sześć słów w tytule, albo może tylko sześć liter itd. Skrót z pierwszych liter tytułu podkreśla to, co chyba jest naszą największa siłą w Riverside. Fakt, że raz na jakiś czas robimy po prostu fajną piosenkę. Poprzednia płyta była bardziej skomplikowana. Tym razem zależało mi, żeby wrócić do dobrej melodii. To była podstawa Shrine Of New Generation Slaves. Chciałem, aby te utwory w mniej lub bardziej rozwiniętej formie były po prostu ambitnymi piosenkami.

>W Escalator Shrine śpiewasz: We are stairway drifters/ Made of cyber paper/ Google boys and wiki girls/ Children of the self care... Czyli – mówiąc oględnie – nie jesteś entuzjastą kierunku, w którym rozwija się dzisiejszy świat?

Ten wers mówi m.in. o tym, że jeżeli masz problem z wiedzą, to pierwsze, co robisz, to odpalasz dzisiaj Google'a lub Wikipedię. Kiedyś trzeba było się troszkę namęczyć, znaleźć książkę i otworzyć ją na właściwiej stronie. To wymagało pewnego wysiłku. Dzięki temu, mam wrażenie, miało się trochę lepszą pamięć. Teraz, wiedząc, że w każdej chwili możesz sobie odpalić smartfona, nie musisz się silić na zapamiętywanie czegokolwiek. Może to brzmieć jak naciągana teoria, ale myślę, że dostęp do każdego rodzaju wiedzy w każdym możliwym momencie sprawi, że niedługo wszyscy będą wszystko wiedzieli na każdy temat, tylko nikt nie będzie się mógł na żaden temat z sensem wypowiedzieć. No i odbije się to na wrażliwości np. młodszego pokolenia. Zresztą dzisiaj już można zaobserwować ciekawe sytuacje. To, co się stało z młodymi ludźmi, którzy nie słuchają już muzyki ani z winyla, ani nawet z płyty kompaktowej... Ktoś kiedyś opowiedział taką anegdotę, że ojciec kupił córce płytę i po jakimś czasie zajrzał do śmietnika i zobaczył tam tę płytę. Zapytał córkę, dlaczego ją wyrzuciła, na co ta odpowiedziała mu: Przecież już zgrałam na komputer. Tego fanem nie jestem i nie będę, i jeśli w tę stronę ma się świat rozwijać, że np. zmysł dotyku będzie niedługo tylko synonimem ekranu Retiny, to mi się nie bardzo podoba.

I dlatego w We Got Used To Us deklarujesz: I don’t want to be there, where we are?

Chociażby dlatego.

Na koniec chciałbym cię jeszcze zapytać o wasz zeszłoroczny występ przed rekordowo wielką publicznością, podczas Przystanku Woodstock. Jak dziś wspominasz ten koncert?

Wspaniale. Jako że mam doświadczenie z innych festiwali, bardzo zależało mi na tym, abyśmy po prostu zagrali to, co chcemy – bez względu na to, kto będzie grał przed nami i jak będzie rozgrzana publiczność… I tak zrobiliśmy. Kiedyś, grając na festiwalu Masters Of Rock w Czechach, bardzo chcieliśmy się dostosować do tego, co się działo wokół. Wykonaliśmy wówczas wszystkie nasze najmocniejsze utwory, najbardziej czadowe i… wyszło zupełnie nieczadowo i nijako. Stwierdziliśmy, że tym razem nie będziemy się podlizywać publiczności i przedstawimy się takimi, jakimi jesteśmy. Zwłaszcza, że publiczność Przystanku jest ogromna i – umówmy się – znało nas może dwa, może pięć procent widowni. Pamiętam, że graliśmy po zespole Helloween i zaczęliśmy od After, miałem wrażenie, że wszyscy za chwilę wystrzelą w naszą stronę race. Ale jakoś tak fajnie poszło, że publiczności się spodobało. Przestali skakać, przestali kąpać się w błocie i zaczęli słuchać naszej muzyki. Wrażenia? Niesamowite! Jakby stać nad brzegiem oceanu. To jest coś, co każdy artysta powinien chociaż raz przeżyć.

A co z planowanym DVD z tego koncertu?

Niestety nie dogadaliśmy się z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Może kiedyś uda się to wydać, ale na razie pomysł jest odłożony.