rockoko.pl

Publikacja: 29 maj 2013
Wywiadu udzielał: M.DUDA
Rozmawiał: Krzysztof Bienkiewicz

Witaj Mariusz. Dziękuję, że znalazłeś czas na wywiad pomimo późnej pory [rozmawialiśmy grubo po północy]. Chciałbym zacząć naszą rozmowę od najnowszej płyty Riverside „Shrine Of New Generation Slaves”. Jest ona odmienna od waszych wcześniejszych albumów. Bardziej stonowana, piosenkowa, prostsza, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, choć uproszczając wasze utwory tak naprawdę zrobiliście coś trudnego. Udało wam się nie przekroczyć dosyć cienkiej granicy między przystępnością a banalnością, a to w mojej ocenie nie jest proste. W jednym z wywiadów ty powiedziałeś coś bardzo ciekawego na temat najnowszych utworów, a mianowicie, że komponując te piosenki, starałeś się tworzyć melodie, które docierałyby do słuchacza na spokojnie, bez pośpiechu. Jak tworzyłeś te melodie, które działałyby właśnie w taki sposób?

Zawsze komponuję intuicyjnie. Nie jest tak, że siadam i próbuję tworzyć jakieś melodie o ustalonych porach dnia. To się zwykle zdarza w bardzo spontanicznych momentach. Pomysły staram się na szybko rejestrować, np. za pomocą dyktafonu. Czasami melodia, która pojawia mi się w głowie, ucieka, bo akurat nie miałem możliwości jej nagrania. Kiedy po jakimś czasie powraca do mnie, to wiem, że jest to coś wartościowego. Wtedy staram się ją koniecznie zarejestrować. Mam bardzo dużo pomysłów, które nagrywane były 2 czy 3 lata temu i niektóre z nich, mimo upływu czasu, wciąż się bronią. I takie właśnie melodie zawsze staram się wykorzystywać. Generalnie czy to w Riverside, czy w Lunatic Soul filtruję melodie i staram się wybierać takie, które zyskują z każdym przesłuchaniem.

Czytałem niedawno wywiad z Michaelem Gira – liderem The Swans, który zapytany o to, jak wyglądał proces tworzenia ich ostatniej płyty odpowiedział, że określeniem najlepiej charakteryzującym ten proces jest „wyrzucanie”. Komponując i pracując w studiu głównie wyrzucali nadmierną ilość materiału po to, aby dotrzeć do sedna tego, co chcieli wyrazić. Odnosząc się do korzystania ze stworzonych wcześniej zasobów, o których właśnie powiedziałeś, chciałem zapytać jak to wygląda u ciebie?

U mnie jest trochę odwrotnie. Ja zaczynam od ascezy, zwykle granej na rozstrojonej gitarze akustycznej, a potem dodaję do tego różne elementy. W fazie tzw. początkowej nie pracuję z komputerem. Nie robię tak, że nagrywam mnóstwo ścieżek, które potem wykorzystuję. Zwykle zaczynam od nagrania pojedynczego motywu głosu czy gitary i potem wokół tego wymyślam sobie jakieś rzeczy w głowie. Na próbie czy w studiu okazuje się, że część z nich jest zupełnie nietrafiona i w głowie brzmiała znacznie lepiej (śmiech).

Przejdźmy teraz do warstwy lirycznej waszej ostatniej płyty. W tekstach na tym albumie poruszasz m. in. kwestię zniewolenia współczesnego człowieka przez technologię. Takie zjawisko z pewnością ma miejsce, ale się wydaje, że to sam człowiek w dużej mierze pozwala na to zniewolenie. Dla mnie elementami, których brakuje w zachowaniu współczesnego człowieka, przynajmniej w szeroko pojętej kulturze zachodniej, są wysiłek i kontrola. Ułatwiamy sobie życie wymyślając i tworząc rzeczy, które je ulepszają, ale nie zawsze podejmujemy wysiłek kontroli korzystania z tych dobrodziejstw. Ja uważam, że technologia sama w sobie jest neutralna, nie jest zła czy dobra. To my, poprzez sposób i zakres korzystania z jej dóbr, nadajemy charakter i określamy jej wpływ na nasze życie. Co o tym sądzisz?

Wszystko zależy od naszych wyborów i do tego, jak podejdziemy do danego tematu. W książkach Jonathana Carrolla pitbulteriery to przyjazne psiaki, sam pisarz ma ich kilka i nie rzucają mu się do gardła, tylko są przyjazne i kochane. W moim przypadku, artysty muzyka, technologia naturalnie pomaga, ale często może zgubić, dlatego ja pracuję trochę w taki organiczny sposób. Nie pozwalam sobie na to, aby komputer mną rządził. Oczywiście bez hipokryzji, uczę się nowych rzeczy, czasami nie mam wręcz wyjścia i muszę korzystać z nowych rozwiązań technologicznych, ale generalnie technologia musi ci pomagać w działaniu, a nie brać nad tobą górę. Dzisiaj wielu młodych muzyków otacza się najnowszymi gadżetami z nadzieją, że dodadzą im one talentu lub wręcz go zastąpią. Przypomina to trochę uczenie się wiersza na pamięć poprzez wkładanie na noc książki pod poduszkę w nadziei, że rano treść wiersza już będzie w twojej głowie. Niestety to tak nie działa. Sama technologia nie sprawi, że nagle staniesz się świetnym kompozytorem. Musisz pamiętać o podstawach. To wymaga pewnego wysiłku, działania, przeczytania tego wiersza kilkakrotnie lub przynajmniej powtórzenia kilku fraz.

Wydaje mi się, że dobrze jest mieć na uwadze to, że tworzenie dźwięków to nie to samo co komponowanie. Często jest to chyba mylone. Tworzenie polega na produkcji pewnych dźwięków, które same w sobie jeszcze nie stanowią utworu, a dopiero dobieranie tych nut, łączenie, rozciąganie, powoduje, że całość nabiera odpowiednich kolorów czy emocji.

Oczywiście. Zdaję sobie sprawę, że wykorzystywanie efektów sprawia, że proste dźwięki zagrane na zwykłej, czasem nawet niestrojącej gitarze, dobrze brzmią. Odkrywa się w ten sposób nowe pejzaże, nowe możliwości, ale ja zawsze staram się pamiętać, żeby pierwotne instynkty były najważniejsze. Żeby technologia pomagała, a nie przeszkadzała. Czasem nadmiar możliwych opcji w przypadku sprzętu muzycznego wręcz zawadza, bo jest tego tak dużo, że nie jesteś nawet w stanie tego ogarnąć. No chyba że ktoś jest wielkim fanem takich rozwiązań, no i przede wszystkim ma na to czas. Ja go nie mam. Tak więc generalnie zniewolenie technologią tak, ale w umiarkowanych ilościach.

Czyli kontrola.

Dokładnie (śmiech)

Następne pytanie jest związane z poprzednim, przynajmniej jeśli chodzi o temat uzależnienia i niezależności, z tym że wychodzi może trochę szerzej, poza kwestię technologii. Natrafiłem kiedyś na ciekawy artykuł. Wojciech Orliński pisał o Robercie Brylewskim i w tym tekście padło jedno intrygujące zdanie: „Bycie niezależnym to żadna sztuka. Sztuką jest odpowiedź na pytanie: czy wiesz, od czego chcesz być w życiu zależny.” Czy Mariusz Duda wie, od czego chciałby być w życiu zależny?

Przede wszystkim zacząłem ufać swoim instynktom. Jestem muzykiem intuicyjnym. Często tworzę rzeczy spontanicznie, bez większego kombinowania, choć melodie oczywiście w naturalny sposób ewoluują. Ufam sobie pod tym względem. Jeżeli mam termin w studio, ale nie mam żadnego pomysłu, to wiem, że w tym studio te pomysły się pojawią. Znam siebie na tyle, że wiem, że jeśli zaistnieją jakieś nowe elementy, jak nowy sprzęt czy interakcja z ludźmi, którzy będą ze mną pracować, to pod koniec tego terminu będę miał materiał, z którego będę zadowolony i dumny. Generalnie więc jestem trochę uzależniony od swoich pierwotnych instynktów i nie chciałbym tego stracić.

Myślę, że to bardzo pozytywna zdolność i tak naprawdę spore wyzwanie. Takie poznawanie siebie samego poprzez konfrontację, co w ostateczności buduje właśnie to zaufanie i przekonanie o słuszności wyborów.

Tak, to jest wyzwanie. Lubię rzucać się na głęboką wodę. Czuję, że mam misję do spełnienia. Cel. Przywołując poprzednią sytuację z terminami w studiu – tak naprawdę to jest niesamowite, kiedy wchodzisz tam, nie mając nic oprócz otwartego umysłu i świadomości, że musisz coś stworzyć. I kiedy zaczynasz nad tym pracować, to się zaczyna dziać. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym miał jakiś ograniczony czas i nie mógł wymyślić czegoś, co by mi się spodobało. Owszem, może się to kiedyś zdarzyć, że będę miał jakiś kryzys i nic z głowy nie wyjdzie. Ale dotychczas w mojej około 15-letniej karierze muzycznej to się jeszcze nie zdarzyło i na razie się na to nie zapowiada.

Ale czy jesteś na to gotowy? Pewnie tak naprawdę ciężko stwierdzić, jak na to zareagujesz, dopóki to się nie stanie, więc może inaczej – czy masz świadomość, że to się kiedyś może stać?

Myślę, że prędzej czy później może to nastąpić. Pewne czynniki zewnętrzne mogą sprawić, że moja kreatywność na moment się zatrzyma, ale jak na razie czy to przed wejściem do studia, czy przed rozpoczęciem komponowania totalna pustka nie pojawiła się jeszcze nigdy. Nie znalazłem się jeszcze w takiej sytuacji, w której byłby zupełny brak punktów zaczepienia, elementów odniesienia, które sprawiają, że zwykle wiem, od czego zacząć. Na razie nic takiego się nie zdarzyło. Ale jeśli coś się wydarzy – tak, jestem na to gotowy. Wiesz, zawsze wychodzę z założenia, że czerpiemy siłę z tego, co tracimy. Tak więc jeżeli miałbym coś stracić i przez moment dopadłby mnie kryzys, to wiem, że kiedyś, prędzej czy później odbije się on pozytywnie na mojej twórczości. Muszę w to wierzyć. Chcę w to wierzyć.

W tekstach na „Shrine Of New Generation Slaves” poruszasz również temat potrzeby ważności. Najlepszym tego zobrazowaniem są media społecznościowe, gdzie ludzie wrzucają swoje zdjęcia, piszą komentarze, dzielą się wieloma, czasem nawet bardzo osobistymi sprawami po to, żeby ktoś polubił ich zdjęcia, skomentował, pochwalił, sprawił, że poczują się docenieni czy też ważni. A czy ty nie masz czasem również takiej potrzeby? Weźmy dla przykładu to, co się dzieje teraz po wydaniu płyty. Zewsząd pochlebne recenzje, pochwały, wyprzedane koncerty. Wystarczy nawet spojrzeć tylko na ten wieczór. Przed naszym wywiadem obserwowałem, co się działo wokół ciebie po koncercie. Ustawiła się do ciebie wręcz kolejka ludzi; chcieli dostać autografy, zrobić zdjęcia, chwilę porozmawiać. Co czujesz w takich chwilach? Czy jest to pewna forma zapłaty za cały twój trud i wysiłek, który wkładasz w swoją twórczość?

Myślę, że tak. Trasa czy niektóre recenzje są formą takiej zapłaty. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie interesuje mnie to, jak nasza muzyka jest odbierana i co ludzie o niej sadzą. Nie czytam wszystkich recenzji, ale niektóre tak, ponieważ chcę wiedzieć, co o tym myślą krytycy, słuchacze. Staram się poznawać opinie, ale jednocześnie nimi nie sugerować, bo gdyby tak było, to w kółko musielibyśmy nagrywać nasz pierwszy album. Ogólnie rzeczywiście jest coś takiego, że chciałbym sprawdzić, jakie są reakcje na tę moją intuicję i pewność siebie. Kiedy widzę, że dzięki temu, że miałem takie, a nie inne pomysły, płyta jest przyjmowana ciepło, a na koncert przychodzi dużo osób, które śpiewają te utwory, to jest to dla mnie forma zapłaty i spełnienia. Nie tworzę muzyki tylko i wyłącznie dla siebie. Chcę się dzielić swoją muzyką, inaczej tworzyłbym do szuflady, a tworzenie do szuflady jest jak masturbacja. Wydaje ci się, że jesteś najlepszym kochankiem na świecie, tylko nikt inny oprócz ciebie o tym nie wie (śmiech). Ja nie chcę być takim „kochankiem”.

(śmiech) Czyli chcesz konfrontować.

Tak i współpracować z innymi muzykami. Dzięki reakcjom, o których wspomniałem wcześniej, czuję się ważny, doceniony. Nie tylko w oczach fanów, ale nawet w samym zespole. W wywiadach z członkami Riverside do pewnego czasu zawsze dominowała tylko liczba mnoga – skomponowaliśmy, napisaliśmy, zrobiliśmy, ale potem w jakimś momencie któryś z chłopaków wspomniał, że to Mariusz zrobił to czy tamto, i nie ukrywam – było mi miło, że zostałem zauważony również w zespole. Połechtało mnie to, ale to wszystko też odbywa się we mnie pod kontrolą, o której wcześniej rozmawialiśmy. Riverside ma być zespołem, więc musi być liczba mnoga, poza tym staram się nie popaść w narcyzm.

Ciekawie się złożyło, że wspominasz o narcyzmie akurat przed tym pytaniem, które może być trochę zaskakujące. Czy ty ćwiczysz na siłowni?

(śmiech) Tak, zacząłem jakiś czas temu więcej biegać i odwiedzać siłownię, ale nie po to, żeby „przypakować”, tylko żeby mieć lepszą kondycję na koncertach.

Rozumiem, robisz to więc bardziej użytkowo, ale czy ciało jest dla ciebie ważne?

Tak. Im jestem starszy, tym bardziej zdaję sobie z tego sprawę (śmiech). Ale głównie chodzi mi o kondycję. Na wcześniejszych trasach bywały takie sytuacje, że po czterech, pięciu utworach czułem się zmęczony i tak naprawdę miałem ochotę już ten koncert skończyć. Podczas tej trasy w końcu jestem wypoczęty od początku do końca występu i dzięki temu mogę wejść w interakcję z publicznością, a to jedna z najfajniejszych rzeczy podczas tych koncertów. Pomagają w tym i nowe kompozycje i ćwiczenia, o których wspomniałem.

To prawda, dziś na scenie byłeś bardzo energetyczny. Poprzednie pytanie o ciało i jego odczuwanie było tak naprawdę formą wstępu do tego pytania – czym jest dla ciebie męskość?

Męskość?

Tak, właśnie męskość. Pewnie pytanie o kobiecość byłoby łatwiejsze, ale chciałem cię zapytać właśnie o męskość.

Myślę, że mężczyzna powinien być pewny siebie. Powinien mieć swoje zasady, których się trzyma. Mieć do siebie dystans.

Co to dla ciebie znaczy?

To, że powinien znać swoje mocne i słabe strony. To sprawia, że ma się wtedy większą kontrolę, a facet powinien jednak kontrolować pewne rzeczy w życiu. Poza tym powinien wiedzieć, jak się zachować, nie powinien być jak chorągiewka na wietrze.

Ok. to pójdźmy dalej, bo tak naprawdę pytania o odczuwanie ciała i męskość były preludium do głównego pytania w tym fragmencie naszej rozmowy, czyli: czy emocje mają płeć?

Kiedyś pewna kobieta powiedziała mi, że mężczyzna, który płacze, jest najbardziej męski ze wszystkich mężczyzn. Pod warunkiem że nie płacze jak kobieta (śmiech). W tym kontekście myślę więc, że tak, być może emocje mają płeć. Jednak jeśli to przełożyć na moją twórczość, to np. moje teksty nie mają płci. Ja piszę do obu płci. Poruszam tematy, które dotyczą obu stron. Zwróć uwagę, że z tekstem „Conceiving you” może się utożsamiać zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Nigdy nie piszę jako on czy ona.

To prawda, zawsze piszesz pośrodku.

Tak. W tym oczywiście jest również pewne niebezpieczeństwo, bo może się okazać, że to, co jest pośrodku, jest nijakie. Mam więc kolejne wyzwanie. Ale wracając – tak, wydaje mi się, że emocje mogą mieć płeć w zależności od tego, kto na nie reaguje.

Ja natomiast myślę, że emocje nie mają płci. Dla mnie one same w sobie są neutralne, czyste, po prostu ludzkie, ale w zależności od płci mogą powodować inne reakcje.

A ja myślę, że kiedy dany tekst czyta mężczyzna, w jego głowie pojawią się emocje męskie. Jeśli kobieta, mam nadzieję, że emocje są kobiece. W ostateczności więc nabywają one płeć.

Myślisz, że np. smutek damski różni się od smutku męskiego?

Myślę, że inne rzeczy smucą mężczyzn, a inne kobiety.

Zgoda, ale to są bardziej przyczyny.

Łzy też są inne.

Na czym polega różnica?

Mężczyźni starają się łzy powstrzymywać, a kobiety nie.

Wydaje mi się, że to również jest bardziej objaw niż źródło emocji, bo gdybyśmy na tej ścieżce procesu uczuciowego cofnęli się o jeden krok, to przyczyna łez byłaby o ten jeden etap wcześniej, czyli tam gdzie jest wzruszenie. W jego zaś obrębie mi osobiście ciężko byłoby wskazać element płci. Wzruszenie jest po prostu ludzkie.

No wiesz, w pierwotnej formie wszystko jest raczej uniseksualne, neutralne, czyste i dziewicze, ale dla mnie emocje tworzą się dopiero pod wpływem interakcji i myślę, że płeć odgrywa tu bardzo dużą rolę. Przykładowo – jest taki film „Braveheart”, na którym ja płaczę, a moja żona nie. Film oczywiście również jest pewną przyczyną, ale to chodzi bardziej o to, że tam pojawią się określone emocje, których moja żona prawdopodobnie nie rozumie, i dlatego uważam, że emocje mogą mieć płeć. Płaczę np. na scenie, w której jeden z następców tronu idzie do swojego ojca i przyznaje się, że właśnie przed chwilą zdradził swojego przyjaciela. Jest w tym trochę Szekspira, trochę miecza, trochę tej rycerskości, ale przede wszystkim chodzi o lojalność, o honor a do tego mężczyźni przywiązują wagę – i przyznaję, to jest moment, w którym szklą mi się oczy.

Ja wiem, że wszystko, o czym teraz mówimy jest dosyć trudne do uchwycenia, ulotne i również mocno związane z indywidualnym charakterem danej osoby.

To prawda. Czasami niektórzy mężczyźni płaczą na „Masz wiadomość”, a niektóre kobiety wzruszają się, gdy w „Szeregowcu Ryanie” wybucha czołg (śmiech).

Opowiadasz w wywiadach, że jesteś takim trochę obserwatorem świata, życia, ludzi. Twoje teksty są jak zdjęcia, kartki z pamiętnika, zapiski obserwacji. Ja również zauważam w sobie ten element obserwatora i dlatego dla mnie rzeczywistością pierwotną jest moja rzeczywistość wewnętrzna. Rzeczywistość zewnętrza jest dla mnie zawsze wtórna. Jak to jest w twoim przypadku?

Podobnie. To co się dzieje na zewnątrz jest dla mnie tłem dla tego, co dzieje się wewnątrz mnie. Mikrokosmos jest dla mnie ważniejszy niż makrokosmos. Bierze się to stąd, że zawsze bardziej mnie interesowała psychologia czy filozofia niż np. socjologia. Ok, na ostatnich dwóch płytach chciałem spróbować czegoś innego. Chciałem znaleźć punkty odniesienia, które będą sprawiały, że gdzieś tam w moim wnętrzu pojawią się inne emocje i może nastąpi korozja, która przełamie skorupę, którą się otaczam. Sprawi, że pojawią się w niej jakieś prześwity.

Dlaczego otaczasz się tą, jak to nazwałeś, skorupą?

Nie wiem, na czym to polega. Ja generalnie jestem dosyć zamkniętą osobą, jeśli chodzi o uczucia.

Ale przecież śpiewasz o nich, żyjesz nimi.

To jest pewien paradoks. Moje piosenki są moimi kartkami z pamiętnika. Nie prowadzę bloga, nie zapisuję moich myśli gdzie indziej, więc można powiedzieć, że jak niektórzy poeci, robię selekcję słów i raz na dwa czy trzy lata wydaję mały tomik wierszy.

To ciekawe, bo będąc, jak mówisz, skrytym człowiekiem, jednocześnie śpiewasz i nawet teraz mówisz o czymś, co jest intymne i ważne.

Tak, może jestem trochę takim introwertycznym ekshibicjonistą, ale mam wrażenie, że śpiewam o czymś, co jest istotne i co dotyka każdego z nas.

Po wydaniu waszej ostatniej płyty pojawiało się dużo opinii, iż Riverside A.D. 2013 to połączenie odniesień do przeszłości ubranych w nowoczesną formę. To z pewnością prawda i od tego punktu łączącego przeszłość z przyszłością chciałem wyjść troszkę dalej, poza muzykę i zapytać cię, które słowo określa cię lepiej: skąd czy dokąd?

W kontekście mojej twórczości te słowa są ze sobą powiązane, ale jeśli miałbym pomiędzy nimi wybierać, to jednak „dokąd”. „Dokąd” daje mi siłę napędową. Mam przed sobą jeszcze bardzo wiele niezapisanych kart, które chciałbym zapisać. Mam wiele niezrealizowanych marzeń, których nigdy nie zrealizuję.

Skąd wiesz, że to się nie stanie?

Gdybym je zrealizował, to nie chciałoby mi się nic więcej w życiu robić. Są to więc marzenia nierealne, które sprawią, że będę w pewną stronę dążył i będę chciał gdzieś tam się zbliżyć do jakiegoś absolutu. Przy takim założeniu gdzieś po drodze może uda mi się coś ważnego osiągnąć.

Nie masz wrażenia, że to by się cały czas przesuwało, że wraz ze spełnianiem kolejnych marzeń granice tego absolutu jednak cały czas by się rozszerzały?

Tak, ale ja wierzę też w przypadek. Jeśli przez przypadek spełniłbym marzenie, to wtedy miałbym problem, bo już bym osiągnął to, co zawsze chciałem mieć.

Czyli twierdzisz, że dobrze mieć marzenia, które nie są do spełnienia, żeby były wyznacznikiem życiowego celu?

Myślę, że każdy człowiek powinien mieć coś takiego. Każdy z nas powinien mieć marzenia, które sprawiają, że chce ci się walczyć przez całe życie, bo w jakiś sposób działa to stymulująco. Sprawia, że cały czas chcesz nadawać swojemu życiu jakikolwiek sens. Ja chcę wciąż poszukiwać, stawiać sobie poprzeczkę na odpowiedniej wysokości i dlatego „dokąd” jest dla mnie bardzo ważne, ponieważ nadaje sens mojemu życiu.

Dziękuję za twój czas i rozmowę.