Na okładce waszej nowej płyty ludzkie cienie suną po równi pochyłej. Tak wyglądają współcześni niewolnicy, o których śpiewasz?
- Chciałem przedstawić świat, w którym każdy z bohaterów czułby się w pewien sposób niewolnikiem, i zamknąłem go w nowej świątyni, czyli dzisiejszym centrum handlowym. Niestety niedzielne spacery po galeriach handlowych to dla wielu najlepszy sposób na spędzanie wolnego czasu. Ludzie wciąż gdzieś chodzą, biegają. Zatrzymują się dopiero na ruchomych schodach, na których mają chwilę na zastanowienie się. Trochę to smutne, że te schody zastąpiły wielu ludziom czas na refleksję np. w gronie rodzinnym. Płyta "Shrine of New Generation Slaves" mówi o wyalienowaniu i frustracji. Zadaje pytanie, czy w dzisiejszych czasach możemy się czuć naprawdę wolni.
To obserwacje na temat twoich znajomych?
- Zależało mi, żeby jakoś sfotografować dzisiejsze nastroje. A generalnie obserwuję u ludzi pogłębiającą się frustrację. Może jest ona spowodowana kryzysem ekonomicznym, a może końca świata, który jednak nie nastąpił? Ludzie zawsze narzekali, ale ostatnie narzekania są wręcz nieznośne. Dla wielu połączenie pracy z przyjemnością chyba zawsze będzie czymś niezrozumiałym. Pod tym względem jestem trochę szczęściarzem.
Może to też kwestia osobistych doświadczeń, które odkrywasz w utworze "Deprived"?
- Jestem jeszcze z pokolenia X. Pamiętam czasy PRL-u, ocet na półkach, pamiętam swoją kolekcję kolorowych puszek po napojach. Nie biedowałem, choć w domu się nie przelewało. Dzisiaj ludzie mają dostęp praktycznie do wszystkiego, a i tak jest im źle. Czasy się zmieniły.
A jak bardzo zmieniła się muzyka Riverside od ostatniej płyty?
- Do tej pory dużo eksperymentowaliśmy z metalem. Ta płyta jest inna, więcej tu rockowych riffów, a nawet odrobiny bluesa. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wrzucili kilku stylów muzycznych do jednego worka. Pobrzmiewają też echa Deep Purple i Pink Floyd.
To jest ten rock progresywny, który przypisują wam recenzenci?
- Powiedzmy. Mam nadzieję, że "progresywny" występuje tu w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nigdy nie byłem fanem tej odmiany rocka w całości. Bardzo sobie cenię muzykę z lat 70., zawsze szanowałem Marillion z Fishem czy Porcupine Tree, ale nigdy nie zachwycałem się każdym zespołem z tego gatunku. Obracamy się w tym nurcie, niemniej cały czas staraliśmy się być gdzieś pomiędzy. Między rockiem a metalem, a nawet i muzyką pop. Lubimy piosenki, warunek jest jeden - ambitne. Mam nadzieję, że właśnie takie znalazły się na nowej płycie.
Gdzie na naszym rynku muzycznym jest miejsce dla twojej kapeli?
- Jesteśmy zespołem, który z płyty na płytę i z roku na rok przyciąga coraz więcej ludzi na koncerty biletowane, a to ważne. W niektórych środowiskach jesteśmy popularni, dla innych tkwimy w tzw. undergroundzie. I dobrze. Gwarancją sukcesu jest sukces umiarkowany. Gdybyśmy odnieśli wielki sukces, zachłyśnięcie się trwałoby pewnie rok, a później wszyscy by nas wypluli. A tego bym nie chciał.
Albo napłynęłyby propozycje grania na imprezach, sylwestrach dla mas - i co wtedy?
- Unikamy tego. Owszem, graliśmy na Woodstocku, daliśmy się namówić na występ podczas juwenaliów i wystarczy. Bezpłatne koncerty w stylu Inwazji Mocy RMF FM oraz Lata z Radiem spowodowały, że wielu artystów przestało grać koncerty biletowane. Teraz sprzedają się tylko w żenujących programach telewizyjnych. Na szczęście internet sprawił, że ludzie stworzyli sobie własną selekcję i do sukcesu wielu zespołów niepotrzebna jest wcale telewizja. Riverside ma fanów, chociaż nas w telewizji nie ma. Istniejemy 10 lat, nagrywamy płyty - a na nich długie kompozycje, bardziej płytowe niż singlowe.
Ale dziś królują krótkie piosenki. Nawet epokowy "Stairway to Heaven" Led Zeppelin leci w zagranicznej telewizji w wersji skróconej.
- To profanacja wycinać solówki z tego utworu. Przecież ludzie polubili go właśnie takim, jaki jest. To jakby skrócić "Bohemian Rhapsody" Queenów Zawsze byłem zwolennikiem dłuższych form w muzyce i staram się tego trzymać. Nie nagrywamy trzyminutowych utworów, choć nie ukrywam, że sztuką jest zrobić krótką i dobrą piosenkę, więc raz na jakiś czas tego próbuję.
Jesteś fanem kina. Gdybyś do anglojęzycznych piosenek z płyty miał dopasować tytuły polskich filmów, które produkcje by im odpowiadały?
- Do "New Generation Slave" pasuje jak ulał temat frustracji, więc "Dzień świra". "The Depth of Self-Delusion" to o kimś, kto ucieka od słabości, dlatego na myśl przychodzi mi "Żółty szalik". "Celebrity Touch" mówi o potrzebie bycia ważnym, co obserwujemy w "Wodzireju". I dalej: "We Got Used To Us" - "Plac Zbawiciela", "Feel Like Falling" - "Amator", "Deprived" - "Weiser", "Escalator Shrine" - kojarzy mi się zaś z "Weselem" Wojtka Smarzowskiego. W sumie mamy kawałek dobrej polskiej kinematografii.