MH: Z żadnym innym zespołem nie nagrałeś pięciu albumów studyjnych – ani z Hate, ani z Domain… Można by pomyśleć, że po czterdziestce osiągnąłeś artystyczną stabilizację.
M: Moim zdaniem stabilizację artystyczną osiągnąłem, kiedy oddaliłem się od tak zwanego łupania. Umówmy się: łupanie to nie wszystko. Ale, z drugiej strony: czy ja wiem, czy rzeczywiście stabilizacja? Pewnie tak, w końcu to moja praca. Gram na bębnach i okazuje się, że to główne źródło utrzymania mnie i mojej rodziny.
MH: Skoro wraz z odejściem od łupania i początkiem Riverside niejako narodziłeś się na nowo, to jak oceniłbyś swój rozwój jako bębniarza na przestrzeni ostatniej dekady spędzonej z zespołem?
M: Na początku fascynowali mnie przede wszystkim perkusiści metalowi, których dokonania nijak miały się jednak do tego, co próbowaliśmy sami grać. Próbowałem więc odwołać się do moich innych zainteresowań, do muzyków grup takich jak na przykład Marillion albo Pink Floyd. W tę stronę próbowałem uderzać. Grać może i odrobinę mniej, a za to dokładnie to, co trzeba. Takie podejście towarzyszyło mojemu rozwojowi. Uderzenie jest tam, gdzie być powinno – nie gram za dużo ani za mało, staram się nie przeszkadzać muzyce. Często zdarza się w zespołach progresywnych, że perkusista próbuje grać pierwsze skrzypce, próbuje pokazać, jak świetnie potrafi łamać rytm i zapełniać przestrzeń przejściami, które trwają kwadrans. Podejście zupełnie inne niż w metalu lub nawet prog-metalu.
MH: A kiedy zaczynałeś już wypracowywać swoją metodę, byli jacyś bębniarze, których styl uznawałeś za wskazówkę?
M: Na pewno Ian Mosley. To mój ulubiony perkusista progresywny. Pokazał, że można grać zarówno prosto, jak i komplikować. I dużo, i mało. Jak trzeba, może i mocno zakręcić, ale zazwyczaj gra prosto i z muzyką.
MH: Pozwolę sobie zadać pytanie najoczywistsze z oczywistych. Do tego stopnia banalne, że pewnie niektórzy – w obawie przed kompromitacją – wolą go nie zadawać. Skąd przyszła inspiracja, by nagrać kolejny album Riverside? Potrzebujecie jakiegoś specjalnego impulsu, by na próbie padły słowa: „w porządku, zabieramy się do nowych utworów”.
M: Wszystko kręci się, jak zwykle, wokół rutyny, chociaż to akurat nie musi być najwłaściwsze słowo. Mam na myśli rutynę cyklu: album – trasa. Nie wiem, co było takim konkretnym impulsem. Pewnie to, że od trzech i pół roku nie wydaliśmy żadnej płyty (śmiech). Tak, to zdecydowanie było najsilniejszym impulsem: chcieliśmy pokazać, że żyjemy i mamy się dobrze. Mini-album „Memories In My Head” był tylko namiastką, nieśmiałym sygnałem, że działamy. Natomiast na nowej płycie chcieliśmy pokazać zupełnie nowe oblicze. I myślę, że się udało.
MH: No właśnie. Już w zapowiedziach albumu Mariusz wspominał, że chcieliście zaskoczyć nie tylko samych siebie, ale i słuchaczy. Ciekawi mnie, czy na wczesnym etapie prac, kiedy surowe pomysły dopiero się wykluwały, zdarzało się wam pomyśleć: „kurcze, o coś takiego ludzie by nas pewnie nie podejrzewali”?
M: Tak, jak najbardziej. Było kilka takich fragmentów, że zastanawialiśmy się nawet, czy będziemy w stanie pomieścić je w naszej konwencji. Myślę o fragmentach, które na tyle odbiegały od stylu, z jakiego Riverside jest znane, że mieliśmy spory dylemat. Naprawdę. Ale okazało się, że podczas samego nagrania, już w studiu, te partie wpasowały się wręcz idealnie. A przy okazji podkreślają, że ta płyta rzeczywiście jest inna.
MH: Zdradzisz, które numery was najbardziej „zaszokowały”?
M: No, najbardziej to na pewno Depeche Mode… Chodzi mu o szósty numer na płycie, czyli „Deprived”. Oczywiście „Depeche Mode” to tylko moja nomenklatura, ale moim zdaniem to jest akurat totalny odpał. Co jeszcze? Powiedziałbym, że singlowy kawałek – „Celebrity Touch” – odbiega nieco od standardów Riverside. Utwór otwierający album – „New Generation Slave” – jest… Jakiego słowa powinienem użyć dla jego opisu? Mam! Opisałbym go jako odważny. Zresztą mniej typowe fragmenty rozsiane są po całym albumie, ale chyba trzy wskazane kawałki najbardziej się wyróżniają.
MH: Czy „Celebrity Touch” wybraliście na pierwszy singel właśnie po to, by niejako zasygnalizować kierunek zmian?
M: Tak, trochę tak… Może z wyjątkiem „Conceiving You”, na singlach z reguły usiłowaliśmy pokazać, w którą stronę zmierzaliśmy. „Panic Room” jest takiego podejścia dobrym przykładem. Być może „Celebrity Touch” nie pokazuje całego spektrum, jakie rozciąga się na albumie, ale jednak dowodzi tej inności. Nie cała płyta jest taka, jak piosenka wybrana do promocji, bo repertuar jest zróżnicowany, ale widać zmiany.
MH: Już sam tytuł tego utworu wskazuje, że w tekście demaskujecie świat celebrytów. Może to idiotyczne pytanie, ale czy przypadkiem tych refleksji nie sprowokowała kariera medialna Nergala?
M: Wiesz, kariera Nergala to typowy przykład scenariusza: od zera do bohatera. Świat celebrytów zupełnie do mnie nie trafia. Pewnie w tym wymiarze ważne są wartości zupełnie inne od tych, jakie ceni się w normalnym życiu. Trzeba dobrze wyglądać, ukłonić się odpowiednio wpływowym osobom… Podobno funkcjonuje w tym światku takie powiedzonko: lepiej ukłonić się nieznajomemu, by przypadkiem nie olać kogoś ważnego. Dla mnie to dramat. Co można powiedzieć o ludziach, którzy mają takie podejście do życia? Jeśli ktoś powie, że należy ubrać się w futro, chwycić laskę i zrobić sobie zdjęcie na okładkę najbardziej wioskowego magazynu, to się to robi. Pieniądz okazuje się najwyższą motywacją – ważną na tyle, że utrata własnej osobowości nie ma znaczenia. Łatwo zrobić z siebie debila i małpę.
MH: W tej perspektywie sukces Riverside, osiągnięty dzięki płytom i koncertom, musi chyba jeszcze lepiej smakować? A mówienie o sukcesie i karierze nie jest przesadą, skoro macie albumy na pierwszych miejscach list i koncertujecie w całej Europie.
M: Wiesz, Riverside pracowało na to od dziesięciu lat, tu nie ma mowy o przypadkowości. W tym zespole najważniejsze są muzyka i słowa. Nie mamy najmniejszego zamiaru brylować na tak zwanych salonach, w miejscach, które dla promocji muzyki nie są stosowne. Nie znajdziesz nas na żadnym Pudelku czy innym Kozaczku, który pisze o jakichś pierdołach. Że Nergal wstrzyknął sobie botoks… Że Doda wysmarowała sobie głowę gównem… Mnie to nie interesuje. To nie ma nic wspólnego z muzyką, a dla nas to właśnie ona i zespół jest w centrum uwagi. To, co poza nią, ma marginalne znaczenie. Nie wyobrażam sobie, byśmy mieli teraz zacząć biegać po jakichś dziwnych imprezach, promując własne gęby. Po pierwsze, nie jesteśmy najpiękniejsi, a po drugie byłby to manewr poniżej pasa. Obcowanie z takimi ludźmi byłoby dla mnie przerażające, nie mogę sobie tego za bardzo wyobrazić.
MH: Pomijając już „Celebrity Touch”, wydaje mi się, że cała płyta ma coś z komentarza społecznego. Już sam tytuł z mocny sformułowaniem „niewolnik nowej generacji” zdaje się to sugerować.
M: Jeśli chodzi o tematykę płyty, to jestem przez Mariusza doinformowany. I rzeczywiście jest to komentarz. Komentarz do tego wszystkiego, co się dzieje dookoła nas. Błahostki urastają do rangi wartości najwyższych. A przecież wartości w życiu naprawdę ważne nie mają nic wspólnego z tymi promowanymi na łamach kolorowych pism. A promuje się pierdoły. Nasza płyta poniekąd wykpiwa te wioskowe tendencje. Zakupy w hipermarkecie, galerie handlowe, w których trzeba się pokazać… Dochodzi do tego, że jeśli nie pojawiasz się w takich miejscach, zostajesz wykluczony towarzysko. To świat marionetek o pustych głowach, które zajmują się wszystkim poza prawdziwym życiem.
MH: Zgodziłbyś się zatem, że ten tytułowy niewolnik ma kajdany już nie takie, o jakich chociażby punkowe składy śpiewały w latach osiemdziesiątych – kajdany systemu – ale dobrowolnie nałożone kajdany pozornego pseudożycia?
M: Tak. Wystarczy choćby spojrzeć na to, co dzieje się wśród młodzieży. Przecież nikt nie zastanawia się już, jak by tu płytę kupić, tylko się ją kradnie. Zakupy odbywają się w największym na świecie sklepie, Internecie, gdzie klient bierze sobie, co mu się żywnie podoba. Nie ma najmniejszego znaczenia, że ktoś się napracował, zainwestował czas i energię… Z drugiej strony, nie jest problemem, by udać się do sklepu i wydać majątek na jakieś różowe okulary tylko dlatego, że wszyscy w takich chodzą. Jeśli takich sobie nie załatwisz, zostaniesz wyszydzony. Mniejsze znaczenie ma to, że wyglądasz w nich jak debil, a normalni ludzie przyglądają się tobie z politowaniem… Ale cóż począć – oto życie pustych laleczek.
MH: W tym kontekście ciekawie wypada wers z utworu „New Generation Slave”: „I am a free man / But I can’t enjoy my life”. Oczywiście jasnym jest, że to dość gorzki, a zarazem ironiczny komentarz, ale wygląda na to, że wy – członkowie zespołu – chyba spokojnie moglibyście podpisać się pod wersem: „I can enjoy my life”.
M: My zdecydowanie nie zaliczamy się do tego towarzystwa, które nosi wspomniane różowe okulary, ponieważ tak trzeba. Mariusz okulary nosi, bo musi, a nie dlatego, że lubi (śmiech). Wychodzi na to, że ludzie, którzy z pozoru są wolni, okazują się tak naprawdę niewolnikami.
MH: Podobno po raz pierwszy przed właściwą sesją nagraniową przygotowaliście demo całego materiału, powstały szkice przygotowywanych utworów. Na ile taka dwuetapowa praca odcisnęła się na charakterze samej muzyki?
M: Tak zwana demówka powstała głównie po to, byśmy mogli przetestować różne rozwiązania, jakie chodziły nam po głowach. Chodziło o to, by te utwory tylko naszkicować… Perkusja była elektroniczna, brzmienia były, że tak powiem, podłe. Jednak utwory, które ostatecznie znalazły się na płycie, nie różnią się za bardzo od tych wersji wyjściowych. Zmieniła się może długość niektórych numerów, ale to raczej kosmetyczne sprawy. Mieliśmy dosyć fajną sytuację, bo powstanie tej demówki – swoją drogą, sam ją nagrywałem – pozwoliło nam pociągnąć niektóre tematy, sprawdzić rozwiązania. Mieliśmy szansę wszystko przemyśleć i skupić się na stronie produkcyjnej. Wiadomo, że ciężko na próbach robić cztery wersje jednego utworu, czy nawet cztery wersje trzydziestosekundowego fragmentu. Mariusz mógł tym razem zrobić to w domu, układał sobie solówki do podkładów, ja układałem rytmy, bo w wersjach demo podany był tylko podstawowy beat. Bardzo nam to wszystko pomogło, mieliśmy więcej czasu, a tym samym mogliśmy wykorzystać więcej pomysłów.
MH: No tak, komfort czasowy to niewątpliwa zaleta. Z drugiej strony pamiętam stare wywiady, w których opowiadałeś, że płyty Domain zdarzało się nagrywać w zaledwie sto godzin. Czy tym razem – ze względu na te przygotowanie przedprodukcyjne oraz długość samej sesji – nie było pokusy, by gmerać w nagraniach w nieskończoność?
M: Tak, to prawda, gmeraliśmy dosyć długo tak czy inaczej. Domain i Riverside to dwa zupełnie odmienne światy. W Domain dziewięćdziesiąt dziewięć procent muzyki było przed nagraniami gotowe. Wchodziliśmy i nagrywaliśmy, pozostawało jedynie ustawić brzmienie. W zespole Riverside produkcja sama w sobie jest już zupełnie inną bajką. Jest mnóstwo możliwości, mamy o wiele większe pole manewru. Sam chociażby fakt, że mamy w składzie klawisze, wokale też funkcjonują na zupełnie innym poziomie. Żeby wyzyskać ten potencjał, musimy trochę eksperymentować. Co do samej sesji, to faktycznie była niejako rozczłonkowana w czasie: najpierw większość partii kilku numerów, przerwa, wykończenie tych pierwszych kawałków, przerwa, podejście do kolejnych kilku numerów… Pozwoliło nam to złapać pewien dystans, przysłuchać się rodzącej się muzyce z odmiennej perspektywy.
MH: Zastanawia mnie, czy najjaskrawszym przykładem takiej roboty producenckiej w studiu nie jest utwór „Escalator Shrine”. Niekoniecznie nawet dlatego, że najdłuższy – bo trwa prawie trzynaście minut – ale chyba najbardziej wielowymiarowy.
M: Zgadza się. Co jednak zabawne, ten numer robiliśmy jako ostatni i w wyjściowych założeniach miał trwać cztery minuty. Tyle brakowało nam do domknięcia całości, nagle pojawiły się jednak takie rozwiązania, że pociągnęliśmy dalej. To tylko dowodzi, że nie ma za bardzo sensu na cokolwiek się nastawiać… W każdym razie „Escalator Shrine” jest chyba najbardziej reprezentatywny dla zawartości „Shrine of New Generation Slave”.
MH: A skąd pomysł na instrumenty dęte w „Deprived”?
M: Po prostu zaprosiliśmy kolegę, by zagrał na saksofonie. I wyszło fajnie. To również jedna z nowości, jaką proponujemy na płycie.
MH: Powiedz mi jeszcze, jak odnajdujesz się jako perkusista, czyli rytmiczne serce zespołu, w numerach tak delikatnych, zwiewnych wręcz, jak „The Depth of Self-Delusion”?
M: Wiesz, takie utwory są dobrym pretekstem, by udowodnić, że jako perkusista jestem w stanie nie tylko „nagniatać”. Można zagrać na perkusji zupełnie inaczej, starałem się pokazać, że moje umiejętności nie kończą się na mocnych uderzeniach. Czwarty numer, „We Got Used to Us”, to w sumie ballada, bez ostrego grania.
MH: Zaczęliśmy tę rozmowę do tego, że rozbrat z najcięższym graniem była dla ciebie nowymi artystycznymi narodzinami. Skoro dekadę temu deathmetalowiec zaczął grać rocka progresywnego, to może i teraz chodzą ci po głowie myśli, by udać się w jeszcze innym kierunku?
M: Chodzą. Niestety chodzą.
MH: Dlaczego niestety?
M: Żartuję. Mam pewien zamysł, ale to bajka na tyle odmienna, że muszę najpierw przekonać się, czy znajdą się w ogóle ludzie, którzy ogarniają temat. Mam wprawdzie gitarzystę, z którym próbuję grać, ale jak na razie nic nie wykroczyło poza sferę luźno zakrojonego projektu. Nie ma składu jako takiego… Poza tym mam przed oczami grafik koncertowy Riverside i jestem przekonany, że w 2013 roku nie uda się niczego zrealizować. Jestem zapracowany – priorytetem jest zespół, ale pracuję też w klubie Progresja, rok temu urodził mi się syn, z którym też chciałbym pobyć. Kolejne plany trzeba odłożyć na nieco dalszą przyszłość, ale chęci są.
MH: Mówisz o nawale zajęć, ale mam wrażenie, że nie możesz się bez nich obyć. Już w przeszłości godziłeś grę w zespołach z wytwórnią Apocalypse, nagraniami w charakterze muzyka sesyjnego…
M: Moja Agnieszka często powtarza, że biorę sobie zbyt dużo na głowę. Chyba faktycznie jestem pracoholikiem, ale praca jest dla mnie ważna. Siedzenie przed komputerem i wrzucanie głupot na Facebooku mnie nudzi. Wolę poświęcić czas na to, by wyprodukować jakieś nagrania, pomóc ludziom, którzy na to zasługują: wydać komuś płytę, załatwić kilka koncertów zaprzyjaźnionemu zespołowi. Nie potrafię siedzieć w miejscu. Nie rozumiem tych, którzy utożsamiają ciężką pracę z piekłem.
MH: Znajdujesz jeszcze czas, by posłuchać muzyki innych zespołów? Pojawiły się w ubiegłym roku jakieś tytuły, które zrobiły na tobie szczególnie duże wrażenie?
M: Niestety nie… Uderzyło mnie ostatnie DVD Led Zeppelin, ale wiadomo, że tu działa siła starych numerów. Wśród nowości mało co jest mnie w stanie zaskoczyć na tyle, bym usiadł i słuchał non stop. Mimo to słucham bardzo dużo muzyki. Staram się trzymać rękę na pulsie. Pożera to mój czas i pewnie odbija się na rodzinie, ale jestem muzykiem, nie szewcem. Nie mogę sobie pozwolić, by bez butów chodzić (śmiech).
MH: Swego czasu mówiło się o planach wydania DVD z zapisem waszego koncertu na festiwalu Woodstock. Co z tą sprawą?
M: (śmiech) Nie chciałbym kogokolwiek stawiać w złym świetle, ale nie dogadaliśmy się z Owsiakiem i najprawdopodobniej materiał nigdy nie wyjdzie. Pojawiły się rozbieżności w wizjach zespołu i Złotego Melona. Oni chcą zarabiać, ale niestety chcą zarabiać sami. To jest nasza praca i nie możemy udostępniać jej za darmo. Zagraliśmy na festiwalu za darmo, więc może już wystarczy… Koncert jest jednak wart wydania, mam go w domu i podoba mi się. Na razie przynajmniej nikt inny nie będzie miał szansy zapoznać się z materiałem.
MH: Oby po takim wyznaniu jakiś zdesperowany fan nie włamał ci się do mieszkania, by tylko posłuchać i obejrzeć.
M: To dobry koncert. Szkoda, że wyszło tak a nie inaczej. Cóż, takie życie.