Muzyk. Kompozytor, wokalista, multiinstrumentalista, autor tekstów. Lider zespołu Riverside, twórca projektu Lunatic Soul, cząstka tria Meller Gołyźniak Duda. Niezwykle ciepły, niezmiernie utalentowany i niezmiennie szczery. Przed Państwem Mariusz Duda. Przy okazji premiery najnowszego wydawnictwa Lunatic Soul pod tytułem „Fractured” (premiera albumu 6 października br.) porozmawialiśmy o magii tworzenia sztuki, współczesnym świecie i powołaniu muzyka. Początek listopada sprzyja wielu refleksjom, wspomnieniom, tęsknotom. O tym i o paru innych kwestiach w życiu artysty – a przede wszystkim wrażliwego człowieka – możecie przeczytać poniżej. Zapraszam!
Na wstępie dziękuję za chęć rozmowy ponownie na łamach naszej witryny. Zacznę od najmilszego: jak się czujesz po wspaniałej, zagranej trasie z Riverside na przestrzeni ostatnich miesięcy?
Fantastycznie. Udało nam się zdać egzamin, udało nam się udowodnić, że Riverside wciąż ma się dobrze. Udało nam się odbić od dna i przetrwać. Teraz nie pozostaje nic innego jak zacząć pracować nad nowym albumem.
Nigdy nie zwalniasz tempa, więc szczerze mówiąc wcale nie zdziwił mnie fakt, że niedawno wyszedł kolejny album spod Twojej ręki pod szyldem Lunatic Soul pt. „Fractured”. Zanim przejdziemy do zawartości najnowszego wydawnictwa jestem ciekawa, jak wyglądał proces zakończenia prac nad płytą? Pomiędzy koncertami z Riverside po prostu wpadałeś do studia, przestawiałeś się na inny tryb i kończyłeś nagrywać materiał Lunatic Soul?
Proces tworzenia „Fractured” miał miejsce jeszcze w 2016 roku. Tym razem nie było koncertów Riverside, bo po śmierci Grudnia zdecydowaliśmy, że wszystkie koncerty w roku 2016 odwołujemy. Miałem więc dużo czasu na studio. Wiadomo jednak, nie było łatwo. Najpierw śmierć Piotrka, potem śmierć mojego ojca, potem seria innych wypadków, które już sobie oszczędzę na forum publicznym. Moje stany emocjonalne nie zawsze pozwalały na to, by być zwartym i gotowym. Ale jakoś spokojnie, na raty, dotrwałem do końca roku i skomponowałem cały album. A potem rzeczywiście, koncerty Riverside i trzeba było się jakoś wstrzelić z terminem, żeby ukończyć nowy Lunatic Soul. Stanęło na tym, że w czerwcu 2017 napisałem wszystkie teksty, zaśpiewałem wszystkie piosenki i zmiksowaliśmy w Serakosie cały album. Maraton był taki, że codziennie walczyliśmy po 10 godzin, ale udało się wyrobić na czas.
Chciałabym chwilę porozmawiać o samym koncepcie „Fractured”. Odnosząc się do Twoich wcześniejszych wypowiedzi, album”Fractured” zainspirowany jest wydarzeniami z 2016 roku, w tym tych pasm tragedii związanych z odejściem bliskich. Album jest więc niezwykle osobisty. Dla mnie to jakbyś oddawał kawałek duszy. Zaryzykuję pytanie, czy w jakiś sposób pokazanie słuchaczom swoich emocji, koniec końców intymnych, jest dla Ciebie formą terapii zarejestrowaną właśnie na tym krążku? Co chcesz powiedzieć słuchaczom tym albumem?
Wiesz, mam swój specyficzny styl. Zawsze staram się pisać o tym, co ma dla mnie znaczenie. Chcę żyć z godnością i z klasą, a w swojej twórczości tworzyć coś, co pomaga mi w tym wytrwać i przetrwać trudne chwile. Ostatnie albumy Riverside czy teraz Lunatic Soul – to są albumy o próbie przetrwania, o tym jak znaleźć wyjście z sytuacji. Każdy album jest dla mnie formą terapii. Chcę tworzyć historie, które są ważniejsze niż filmowe fikcje, bajki o smokach, rozdrapywanie wojennych ran, czy pokazywanie jak bardzo jesteśmy złymi ludźmi. Wszyscy to wiedzą i wszyscy o tym piszą. Ja chcę być kimś w rodzaju psychologa, do którego przychodzi się jak już masz tego wszystkiego dosyć. Chcę tworzyć takie płyty. Chcę serwować takie terapie. „Fractured” jest o tym, jak czuje się ktoś, kto jest rozbity po stracie bliskiej osoby, jak się miota, jak walczy i jak na końcu zostawia swoją przeszłość i idzie w wybranym przez siebie kierunku. Dzięki takiemu albumowi, osoby, które przeżyły jakąś osobistą tragedię mogą poczuć, że nie są same. Wiesz, jak ktoś Ci umiera, to wszyscy Twoi bliscy są przy Tobie przez pierwszy tydzień, potem trochę przez drugi, potem powoli się rozchodzą, zostają Ci najbliżsi, a potem i Ci najbliżsi odchodzą, bo muszą zagonić dzieci do lekcji, bo mają swoje obowiązki, a Ty zostajesz sam ze swoją traumą i lękami. Takie albumy jak „Fractured” od Ciebie nie odejdą, zostaną z Tobą tak długo, jak tego potrzebujesz i pozwolą Ci się pozbierać.
Zawsze poruszała mnie, ale i ciekawiła warstwa liryczna w Twoich utworach, zarówno w Riverside, jak i Lunatic Soul. Jak powiedziałeś w jednym z wywiadów – śmierć weszła w Twoje życie z butami. Patrząc wstecz na Twoje liryki, ich znaczenie staje się teraz inne. O śmierci jako Lunatic Soul powiedziałeś naprawdę wiele. Temat, który raczej nigdy nie będzie wyczerpany?
Gdzieś drzemie we mnie fascynacja tą mroczną stroną ludzkiej natury, strach, choroby psychiczne i złożoność ludzkiej psychiki, sen normalny i sen wieczny… Lunatic Soul stał się historią o śmierci, taką opowieścią o tym co dzieje się po tej drugiej stronie. Chciałem zrobić sobie takie „kino drogi”, odpowiedzieć na pytanie czego się boimy. Temat się raczej niedługo wyczerpie. To historia o śmierci i strachu rozpisana najprawdopodobniej na sześć rozdziałów, ułożonych niechronologicznie. „Fractured” dzieje się przed „Walking on a Flashlight Beam”, który z kolei jest prequelem do czarnego Lunatika. W wersji pojedynczej, wyrwanej z kontekstu, „Fractured” ma wydźwięk pozytywny. W wersji stanowiącej część historii, utwór „Moving On” może mieć mniej pozytywny wydźwięk. Wszystko nabierze większego sensu po kolejnym albumie, na razie nie wchodźmy w zbyt skomplikowane historie.
A więc koncept jest szerszy, ale dobrze, zajmijmy się ostatnim wydanym albumem Lunatic. Pociągnijmy chwilę temat otwartości w sztuce. Udzieliłeś wielu wywiadów, w których często pojawiały się pytania o trudny dla Ciebie czas i sposób radzenia sobie z życiowymi tragediami. Ale to nie jest jak otwieranie ran na nowo?
„Fractured” wyszedł w październiku 2017, a nie w październiku 2016. W 2016 rany zapewne otwierałyby się na nowo, ale teraz, rok później są już zabliźnione. Chłopiec z okładki Riverside „Love, Fear and The Time Machine” pewnie wciąż by ryczał, ale ja jestem już dojrzałym mężczyzną. Małego Księcia już nie ma.
Kopiemy głębiej. Oprócz odniesienia do sytuacji osobistych w lirykach na „Fractured” jawisz się także jako obserwator rzeczywistości. Wydaje się, że wydźwięk ogółem nie jest optymistyczny. Poza nostalgią i tęsknotą po stracie bliskich, sporo tu także melancholii, smutku, a może nawet żalu czy rozczarowania pogłębianiem lub powodowaniem podziałów międzyludzkich na lepszych i gorszych, osamotnionych w tłumie. To obraz dzisiejszego świata czy przewidywania? Coraz gorzej z nami – ludźmi? Czy może popłynęłam i niekoniecznie trafnie interpretuję?
Każda dekada ma swoje wady i zalety, każdy rozwój osobisty wiąże się z utratą pewnych wartości. Żyjemy w czasach, gdzie nastąpił po prostu przesyt wszystkiego. Np. nie każde miasto na świecie może być Nowym Jorkiem, gdzie mieszają się wszystkie nacje i religie świata i nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Np. w Europie ludzie chcą mieć swoje społeczności, swoje bezludne wyspy ze swoimi własnymi zasadami. Nie chcą, żeby ktoś wchodził im z butami do domów z własną kulturą i przekazywaną od lat tradycją, i mówił że od teraz na ścianie będzie wisiało coś innego. Zaczęły się więc większe podziały i budowanie murów. Nasze społeczeństwo też jest popękane jak nigdy wcześniej. Tutaj Brexit, tam wygrywa Donald Trump, tutaj Katalonia chce być niepodległa. W Polsce też podzieliliśmy się na dwa obozy: zwolenników i przeciwników partii rządzącej. I dawno nie było takiego wyraźnego podziału i niechęci jednych do drugich. „Fractured” trafia w dobry moment. Ale to nie jest polityczny album, bo ja nie zajmuję się polityką. Okładka jest jednak jak najbardziej na czasie.
Zgadzam się, rozłamy są naszą coraz większą słabością, nie tylko w ogólnym ujęciu. Podzielę się z Tobą pewną refleksją o podziałach w świecie muzyki. Mam wrażenie, że ostatnimi czasy trudniej o zaufanie w autentyczność artysty, tu też się wszystko dzieli, jest przykryte metaforami, maskami, pod którymi tak naprawdę nie zawsze kryje się jakiś konkretny – lub co gorsza – wartościowy przekaz. Frustracje wylewają się po obu stronach artystów i odbiorców, jedni drugich krytykują, i tak dalej. A może na tym polega sztuka, że nie jest dla każdego i każdy odbiera ją inaczej. Osobiście Lunatic Soul uważam za projekt dla wymagającego słuchacza, nie każdy sobie z nim poradzi. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem? Jaki jest target Lunatic Soul? Jest w ogóle jakiś?
Myślę, że jest. I są to osoby świadome, dojrzałe i wymagające. Zapewne trochę bardziej nastawione na refleksję niż hedonistyczne podejście do życia. Takie, które już coś w życiu przeżyły, lub chciałyby przeżyć z godnością. Są to też osoby, które jeszcze słuchają płyt w całości, a nie tylko playlist na Spotifaju, jeszcze kupują płyty, a nie zadowalają się muzyką z YouTube’a. A przy takich odbiorcach ciężko jest udawać, trzeba być autentycznym artystą. Gdybym za takiego nie był postrzegany, zapewne nie miałbym tak wielu odbiorców. A ja, tak jak wcześniej wspomniałem, chcę przede wszystkim być twórcą, który większą wagę przykłada do zawartości, do tego co jest w środku, a nie do tego jak jest to opakowane i wystawione na sprzedaż. Wiadomo, że to drugie też jest ważne, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ale ostatnio u wielu artystów wciąż ważniejsze niż cała reszta.
A spotykasz się czasem z reakcjami nierozumienia Twojej twórczości? Składając materiał Lunatic Soul czy innych projektów w całość, zastanawiałeś się w ogóle nad odzewem odbiorców, czy to nie jest w efekcie istotne?
Żaden artysta nie jest w stanie dogodzić wszystkim, bo zawsze znajdzie się ktoś z odbiorców, kto powie: „Nie, tym razem to i to mi przeszkadza, i nie ma tego i tamtego”. Pogodziłem się z tym. Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że nie interesuje mnie odbiór słuchaczy. Nie chcę nagrywać płyt do szuflady, chcę się dzielić swoją muzyką z innymi, bo tylko wtedy mogę przekonać się o tym, czy to, co tworzę ma jakąś wartość. Ale wciąż najpierw słucham siebie i tego, co czuję, chcę być ze sobą w zgodzie. Nie nagrywam płyt pod publikę. Chcę się jako muzyk i twórca wciąż rozwijać i eksperymentować. Jeśli jestem szczery, to ludzie to słyszą i za tym idą. Pod tym względem mam bardzo lojalnych odbiorców.
Albumy z Twoim udziałem zawsze są zamknięte – mam na myśli, że każda stanowi konceptualną całość. Jak wyglądał w takim razie proces powstawania „Fractured” w ogóle? Pomysł na całość powstawał jak wspomniałeś stopniowo, ewoluował, sporo eksperymentowałeś, muzycznie nieco zmieniłeś tor, stawiając bardziej na elektronikę, pojawiają się także smyczki, saksofon…
Każda moja płyta powstaje w ten sam sposób. Czy to Riverside, czy Lunatic Soul. Najpierw wymyślam koncept, kolor, klimat, potem tytuł albumu, potem komponuję sam lub z kimś utwory pasujące do klimatu i konceptu, potem odpowiedni muzycy grają to w taki lub inny sposób, potem to nagrywamy w studiu w taki a nie inny sposób, a potem piszę do tego teksty, pracuję nad szatą graficzną wykorzystując z reguły Travisa Smitha, zamykam album, wysyłam master i zaczynam kolejny. Tak samo było z „Fractured”. Tylko wiadomo, teraz było trochę gorzej, bo stan emocjonalny był delikatnie mówiąc – zachwiany.
Wspomniałeś o okładce do „Fractured”, jest „na czasie”. Album jest niezwykle dopieszczony, całościowo dopracowany pod każdym względem, więc także graficznym, to nie dziwi. Tym razem zimne kolory z okładek poprzednich płyt Lunatic Soul zastąpiła ognista czerwień z czernią. Konotacje czerwieni są raczej jasne – skojarzenia z miłością i pasją, ale też z życiem i energią. Dobrze rozumiem, że nawet kolorami dajesz wskazówkę, że podnosisz się, rozliczasz się ze swoimi demonami, idziesz dalej i po prostu żyjesz? To zapowiedź zmiany ogólnie czy raczej podkreślenie inności tego właśnie albumu?
Tak jak po czerni nadeszła biel, tak po niebieskim nadeszła czerwień. Pigułki w Matrixie były niebieskie i czerwone. Te dwa kolory do siebie po prostu pasują. Przy czym czerwony bardziej pasuje do dynamicznej muzyki, więc wszystko się teraz ładnie nałożyło.
Tak też należy połączyć tytuł płyty „Fractured” i rozumieć jako „zmianę”? „Przełamanie”?
Można to również tłumaczyć w ten sposób. Dla mnie najważniejszym było jednak poskładanie się z tych wszystkich popękanych kawałków w jedną całość. Tak naprawdę okładka „Fractured”, na której są pęknięcia, może też być taką okładką z bliznami. Pamiętam, że po „Hikikomori”, o którym mówiłem przy „Walking…” zastanawiałem się teraz, czy nie użyć gdzieś kolejnego japońskiego słowa – „Kintsugi”. To jest inaczej sztuka składania popękanej porcelany, pięknie pasująca do całego konceptu. Okładkę postrzegam bardziej jako takie posklejane fragmenty. Ale muzycznie dla Lunatic Soul jest to z pewnością przełamanie. Lunatic Soul nigdy nie brzmiał tak dynamicznie jak teraz.
Tak jak mówiłam, opracowania całości wydawnictw projektów, w których bierzesz udział zawsze robią wrażenie. Wszystkie wkładki, odpowiednio wybrane zdjęcia, potem enigmatyczne klipy – próżno szukać niedociągnięć. Zastanawiam się… Prosto z mostu – uważasz siebie za perfekcjonistę? I jak z Tobą wytrzymać w takim razie – zapewne sam dopinasz szczegóły?
Jestem muzykiem z wizją. Wiem, że czasami przez to mogę wyglądać na kogoś, kto trzyma zbyt duży dystans, może nawet jest i trochę zarozumiały, ale to tylko pozory. Jestem zbyt mało zadowolony ze swojej twórczości, by być zarozumiałym. Jestem z pokolenia X, wiem, że nie pozjadałem wszystkich rozumów (śmiech). Nie uważam też siebie za perfekcjonistę, o to to nie. Jestem po prostu estetą, lubię jak coś wygląda dobrze i jest zapięte na ostatni guzik.
Na takiego mi właśnie wyglądasz. I na koncertach, i jako twórca w studio. Za przemyślany do perfekcji, estetyczny (śmiech) można uznać najnowszy teledysk z albumu „Fractured” do utworu „Anymore”. Opowiesz coś o symbolice zawartej w tym klipie? Pusta widownia, podróż pustą drogą, na koniec ogień i zewsząd otaczająca natura. Ta „pustość”, samotność jest kluczem do zrozumienia idei „Anymore”?
Pusta widownia to był mój pomysł, tak. Czasami ciężko jest trafić do ludzi ze swoją muzyką, zwłaszcza jeśli jest zbyt „ambitna”. Cała reszta to pomysł Tomka Pulsakowskiego z Sightsphere, który lubi kolekcjonować piękne obrazy. Tutaj oprócz pięknych kadrów natury mamy też ukłon w stronę PRL i całkiem niezły zwierzyniec (śmiech).
I robi estetyczne wrażenie! Lunatic Soul ponownie wychodzi spod skrzydeł Kscope. Interesuje mnie, jak zaczęła się przygoda z tą – umówmy się – kultową wytwórnią? Opowiesz coś o ludziach z Kscope pracujących z Tobą przy najnowszym albumie?
To przemili Brytole, którzy chcą mieć wytwórnię z wizją i spójnym muzycznym klimatem. Ich wzorem było dawne 4AD, wytwórnia, która wydawała artystów grających podobne do siebie muzyczne klimaty. Pamiętam, że poznałem się z ich szefem w Krakowie podczas odwiedzin miasta i tam zatwierdziliśmy kontrakt. A wcześniej wysłałem im mailem trzy piosenki. Tak im się spodobały, że wzięli mnie do siebie. Już się tak prawie 10 lat przyjaźnimy.
Skończyłeś trasę z Riverside, natomiast są plany na akty na żywo z Lunatic Soul?
Tak. Po kolejnym albumie (śmiech).
Lunatic Soul i Riverside to dwa muzyczne światy. W jednym dominujesz, w drugim już mniej ze względu na pracę zespołową, jak sądzę. Lunatic Soul traktujesz jako odskocznię? To właśnie ta odsłona Twojej mroczniejszej, jak już mówiliśmy bardziej refleksyjnej strony, którą sam definiujesz od początku do końca?
Obawiam się, że w Riverside wcale nie dominuję mniej. Ostatnie dwa albumy są już praktycznie tylko mojego autorstwa, z czego „Love, Fear and the Time Machine” podpisałem jedynie swoim nazwiskiem. Jestem kapitanem statku, który nazywa się Riverside. Na pewno tego statku, który pływa po wodach związanych z muzyką oraz kwestiami artystycznymi. Piotrek Kozieradzki zajmuje się koncertami i sferą biznesową. Piotrek Grudziński i Michał Łapaj, owszem, często wspierali mnie muzycznie, ale to nie były improwizacje i wspólne burze mózgów w sali prób. To były realizacje moich wizji i pomaganie mi w ich ostatecznym kształcie. Oczywiście nigdy nie chciałem przekraczać granic i robić czegoś, co nie podobałoby się któremukolwiek z chłopaków. Zawsze liczyłem się z ich zdaniem, pomysłami i sugestiami. Ale to głównie ja wyrzucałem wszystkie najlepsze pomysły (śmiech). Lunatic Soul nie powstał dlatego, że byłem sfrustrowany brakiem realizacji siebie w zespole Riverside, tylko dlatego, że chciałem robić więcej muzyki. Ale żeby się nie powtarzać i nie robić dwa razy tego samego wymyśliłem dla Lunatic inny styl, formę i kolorystykę. I zdecydowanie bardziej intymne podejście do tematu. Oczywiście, że są różnice, bo Riverside to zespół, którego jestem liderem, a Lunatic Soul to mój projekt solowy. Z dominacją w jednym i drugim jest jednak bardzo podobnie. Na pewno tą artystyczną i tą związaną z muzyką oraz wizerunkiem zespołu.
Chciałabym wobec tego jeszcze na chwilę poruszyć temat Riverside. Wróćmy do pierwszego koncertu Riverside w lutym tego roku. Koncert był wyprzedany w kilka godzin pierwszego dnia od uruchomienia sprzedaży. Koncert – pierwszy na żywo – po tragicznym odejściu Piotra Grudzińskiego. Emocje na pewno sięgały zenitu. Byłam tam z Wami na widowni i jestem przekonana, że to wydarzenie na stałe zapisze się w muzycznej historii. Opowiedz proszę, jak się do niego przygotowaliście. Chyba pierwszy raz w historii zespołu fani tak bardzo dali o sobie znać. Komunikat był bardzo wyraźny – Riverside musi istnieć dalej!
Jakiś czas trwało zanim wzięliśmy do ręki instrumenty. Przez pół roku praktycznie nawet się nie spotykaliśmy. Kiedy zaczęliśmy się przygotowywać we wrześniu, było to bardzo ciężkie i bardzo wzruszające, ale z dnia na dzień czuliśmy się coraz pewniej i byliśmy coraz silniejsi. Maciek przyjeżdżał do nas raz na dwa tygodnie, robiliśmy sobie próby kilka dni z rzędu. W pewnym momencie zaczęło to już fantastycznie pracować. W dniu koncertu nie dość, że emocje sięgały zenitu, to czułem się po prostu jak przed największym, życiowym egzaminem. Wiem, że sobotni koncert wszyscy przepłakali, w niedzielę było już łatwiej. Ale tak naprawdę dopiero trasa „Towards The Blue Horizon” przywróciła nas do życia.
Decyzja o graniu we trzech + jedna osoba zastępcza zapadła jakiś czas temu, napisaliście piękne oświadczenie, w którym wyjaśniacie powody podjęcia takich kroków – w miejsce Piotra nikt na stałe do Was nie dołącza. Po zagranych koncertach nadal podtrzymujecie takie spojrzenie na Riverside?
Tak. Jesteśmy trio i na razie to się nie zmienia. Kwartetem jesteśmy tylko na koncertach, ale jeśli chodzi o nową wizję muzyczną, nowy album, decyzje marketingowe i układanie przyszłego planu, to nie potrzebujemy nowej osoby, która miałaby nam w tym pomagać. Jeszcze nie, bo nie mówię, że tak będzie zawsze, ale na razie wiem, że damy sobie radę we trzech. Zresztą chcemy być konsekwentni w swoim oświadczeniu. Mam już wizję nowego albumu, już niedługo zaczniemy ogrywać pierwsze pomysły. Oczywiście w studiu skorzystamy z pomocy zaprzyjaźnionych muzyków. Maciek Meller jest przefantastycznym gitarzystą i moim przyjacielem. Wiem, że możemy na niego liczyć i na pewno to tu, to tam pojawi się też na nowym albumie. Powiedział mi zresztą wyraźnie: „Mariusz, cokolwiek, jakkolwiek, pamiętaj, zawsze możesz wykorzystać moją grę jak tylko sobie to wyobrazisz”. Wiem jednak, że zarówno dla niego, jak i dla nas jest jeszcze za wcześnie, by być spójnym organizmem w Riverside. Jeśli kiedykolwiek kiedyś na nowo staniemy się kwartetem musi minąć trochę czasu.
Miałeś momenty zawahania czy nadal kontynuować grę w Riverside? W końcu jest przecież Lunatic Soul, inne projekty muzyczne, w które angażujesz się równie mocno…..
Jakiś czas po śmierci Piotrka zastanawiałem się, czy to nie jest moment na zakończenie Riverside. Czy nie powinienem skoncentrować się tylko na Lunatic Soul i na rzeczach wydawanych pod swoim nazwiskiem. Ale potem zdałem sobie sprawę, że tak dużo wspólnie włożyliśmy w budowanie tego zespołu, tyle ciężkiej pracy, krwi i potu w to poszło, że nie mógłbym tego tak po prostu przerwać. Poza tym chciałem być lojalny w stosunku do chłopaków. Jesteśmy przyjaciółmi, rodziną, nie mógłbym tego wtedy im zrobić. To samo z Grudniem, gdyby zespół przestał istnieć, za jakiś czas przestałaby tez istnieć pamięć o Grudniu, a tak, wciąż będziemy o nim pamiętać i wciąż będzie z nami.
A jak wygląda sprawa z projektem „Meller Gołyźniak Duda”? Miało być rockowo i surowo, czyli stosunkowo kompletnie co innego niż to, do czego Mariusz Duda zdążył nas przyzwyczaić. Opowiedz trochę więcej o tym pomyśle. Możemy się spodziewać w przyszłości następcy płyty „Breaking Habits”?
Zgodziłem się wziąć w tym udział głównie na prośbę Maćka Mellera. Chciałem mu pomóc. Chciałem, żeby miał jeszcze coś swojego i nie był kojarzony tylko z Quidam, zwłaszcza że muzycznie Maciek powędrował już w inne rejony. Miał bardzo dużo materiału, z którym trzeba było coś zrobić. Obiecałem, że mu pomogę. Nie traktowałem tego jak priorytet. W pewnym momencie nawet się poddałem, bo zwyczajnie nie miałem do tego czasu i serca. Ale kiedy potem osobiście poznałem Maćka Gołyźniaka, kiedy we trzech pograliśmy trochę na żywo i złapaliśmy wspólnego bakcyla, jakoś to zażarło i poszło. Dołączyłem się w niektórych miejscach jako kompozytor, więc postanowiłem, że pomogę im zamknąć płytę. Staliśmy się trio i to, co również mnie w tym kręciło, to był fakt, że jest to zupełnie inna muzyka niż światy riversajdowe czy lunatyczne. Co będzie z tym projektem dalej, tego nie wiem. Jeśli czas i zdrowie na to pozwolą, z pewnością nagramy jeszcze jakiś album.
Jest w ogóle jakiś konkretny, nowy obszar muzyczny, który chcesz eksplorować i co ciekawsze, zaprezentować go szerszemu gronu?
Myślę, że po prostu chcę rozwijać swój muzyczny styl. Być takim mrocznym i melancholijnym przedstawicielem naszego gatunku (śmiech). Czasem w bardziej rockowej, czasem w bardziej elektronicznej formie. Mam jeszcze pewien pomysł na płytę z samymi tylko piosenkami, żadnych suit czy instrumentalnych rzeczy tylko piosenki, jak to roboczo nazywam „do seriali”. Ale to dopiero się kształtuje. Na pewno tego typu pomysł może dotrzeć do szerokiego grona, bo kto nie lubi fajnych piosenek?
A taki rodzaj muzyki, którego nie rozumiesz i na pewno nigdy nie zagrasz?
Może niektórzy się zdziwią, ale – to progmetal grany na ośmiostrunowych gitarach z mnóstwem niesamowitych technicznych gitarowych solówek, wiecznie połamanych rytmów i bardzo wysoko śpiewanych wokali albo permanentnego darcia mordy. Przysięgam, wolę już muzykę country od czegoś takiego.
Co przekonuje Cię do współpracy z danym muzykiem lub w danym projekcie?
Szczerość i pasja.
Dobrze, podsumujmy konkrety: więc wraz z Lunatic Soul mamy nowy album, w pewien sposób niedokończoną historię i możemy liczyć na kolejne nowości w przyszłości, co z MGD – czas pokaże, a Riverside to już formacja, która wyprzedaje duże koncerty, a jednak nie można jej umiejscowić w mainstreamie. Sam stwierdziłeś w różnych wywiadach, że to właściwie niepotrzebne – zarówno wyróżnienia branży muzycznej, jak i promocja w popkulturowych mediach. Jednak wraz z ostatnią płytą „Love, Fear….” niejako wskoczyliście z Riverside w tę machinę, czy nie? Wygrywaliście różne plebiscyty, media interesują się bardziej i częściej. Jak to widzisz? Jak się odnajdujesz w takim zainteresowaniu?
Myślę, że to po prostu kwestia konsekwencji i tego, że wciąż nagrywamy albumy. Jesteśmy aktywnym zespołem, więc z płyty na płytę docieramy do szerszej publiczności. Zawsze stawialiśmy na melodyjność, a to jak wiemy ludziom się podoba. Nie mam nic przeciwko, że zespół Riverside staje się bardziej popularny. Musi być przecież jakaś alternatywa dla tych wszystkich, którzy nie chcą tylko chlać wódy czy kraftowych browarów pod muzykę takich wykonawców, jak Akcent czy Nocny Kochanek.
A jak w Twoim odczuciu oddziałuje promocja projektów, z którymi nie jeździsz w trasy, nie pokazujesz ich na żywo? W dobie Internetu i możliwości wydania płyty prywatnie underground ma się lepiej? Z MGD po raz pierwszy niedawno wystąpiłeś na festiwalu InoRock. Publika znała repertuar? Z drugiej strony to dość hermetyczny festiwal.
Występ tria Meller Gołyźniak Duda, to był występ dla tych wszystkich, którzy znają ten projekt, bo akurat głównie do nich dotarło „Breaking Habits”. Żeby zespół porządnie zaistniał w świadomości, trzeba się temu poświęcić i raczej wybrać jeden a nie kilka. Wiadomo, że moim priorytetem jest Riverside – dużo płyt i dużo koncertów. Ale staram się też w miarę możliwości promować Lunatic Soul na tyle, na ile mogę. Myślę, że po kolejnym albumie rozszerzę jego promocję również o koncerty. Ostatnie spotkania w Empikach, gdzie promowałem Lunatic Soul z gitarą akustyczną uzmysłowiły mi, że takie obcowanie z lunatyczną muzyką jest niesamowitą sprawą.
Kończąc rozmowę, trochę rozmyślań – wiem, że byłeś na ubiegłorocznym koncercie King Crimson we Wrocławiu. Zastanowiło mnie, jak widzisz siebie w kontekście „życia sceną”. KC to niemal 50 lat występowania! Do tego wiele wcieleń, wiele różnych koncepcji artystycznych, które spina osoba Frippa. Czy z Riverside bądź tym bardziej z Lunatic Soul masz jakiś przepis na to, by trwać pół wieku, a mimo to nie znudzić ani siebie, ani słuchaczy swoimi kolejnymi wcieleniami muzycznymi? W sensie – jest sposób jak rozwijać swoją twórczość na różne strony?
No cóż, akurat King Crimson to zupełnie inne podejście niż np. w zespole Rush. Tutaj co dekadę to było inne personalne wcielenie. A teraz to jest chyba takie the best of wszystko. Robert Fripp świetnie to sobie wszystko wymyślił. Myślę, że właśnie zmiany artystyczne, różnego rodzaju stylistyka muzyczna przy zachowaniu jednej spójnej podstawy to recepta na sukces i długie lata działalności zespołu. Jak się w kółko nagrywa jeden album też można być popularnym przez wiele lat, ale ciężko być kolejnym AC/DC czy Iron Maiden, bo to są raczej wyjątki od zasady.
A jeśli nie „życie sceną”, to czym Mariusz Duda mógłby się zająć lub czym się właściwie zajmuje? Ty w ogóle odpoczywasz? Bo wygląda na to, że tworzysz coś bezustannie. To taka domena artysty według Ciebie?
Może mógłbym napisać kiedyś jakiś kryminał?… Najlepiej dziejący się w środowisku muzyków (śmiech). No tak, tworzę, bo takie mam powołanie. Jestem chory, jeśli nie wypuszczę jednego albumu rocznie. Będę robił to do momentu, kiedy będę miał coś ciekawego do powiedzenia. A potem jeśli się wypalę, to zacznę może coś pisać. Albo filmować. Zobaczymy. Na razie jeszcze mam pomysły na jakieś co najmniej 10 albumów i ze dwa projekty.
Na koniec prywata – zupełnie abstrahując od całości. Mój drogi przyjaciel, naukowiec, specjalista od klimatologii i teledetekcji satelitarnej, jest Twoim wielkim fanem (podjął nawet naukę gry na basie!). Powiedz proszę, czy interesujesz się trochę obserwacjami Ziemi?
Tak, czasami obserwuję Ziemię, ale przeważnie zasłania mi ją smartfon. Muszę się tego oduczyć, bo zaczynam przypominać bohaterów swoich płyt.
Grunt to szczerość (śmiech). Dziękuję za rozmowę i zakończenie pozostawiam Tobie.
Dziękuję. To chyba jeden z najdłuższych wywiadów, jakich kiedykolwiek udzieliłem (śmiech).