ID.Entity - sztukmix.pl

Publikacja: 16 styczeń 2023
Autor: Błażej Obiała
Ocena: 5/6

..aż 1575 dni minie 20 stycznia od ukazania się poprzedniej pozycji w dyskografii Riverside, „Wasteland”. Czy tyle wody musiało upłynąć w rzece, by warszawscy muzycy mogli poradzić sobie z żałobą po stracie przyjaciela i wspaniałego gitarzysty – Piotra Grudzińskiego? Odważę się stwierdzić, że chyba tak, lecz powstała w 2016 roku rana rozmiarów krateru, choć teraz już odrobinę mniejsza, nie zrośnie się w pełni pewnie nigdy.

„ID.Entity” to zupełnie nowe rozdanie kart, które krupier wyłoży na stół już za cztery dni. Koncepcyjny album, tematycznie traktujący o zagubieniu jednostki i jej dylematach osobowościowych w dzisiejszej rzeczywistości, jest kalką uczuć i doświadczeń wielu ludzi, nie tylko Mariusza Dudy, którego umysł poskładał tę opowieść w całość. To również próba wskazania drogi mogącej wyprowadzić z marazmu i mgły, w jakiej błądzi większość ludzi z powodu utraty tożsamości. Żyjemy w czasoprzestrzeni zawładniętej przez wielkie korporacje, internety będące nawet w lodówkach i pralkach, wyrafinowane metody inwigilacji i czystej niepohamowanej wzajemnej złości wymieszanej z zazdrością. Pewnie znajdzie się jeszcze x-dziesiąt niszczycielskich sił rządzących teraz światem, wpływających na to, że coraz mniej jest człowieka w człowieku. Temat trudny, złożony, mocno pobudzający do refleksji, stał się motywem przewodnim siedmiu kompozycji tworzących najnowszy materiał formacji z Warszawy.

Zgodnie z zapowiedziami Dudy, treści muzyczne są zaskakujące, nierzadko absolutnie niekojarzące się z poprzednimi dokonaniami zespołu. Miały być inne rozmyślnie, przedstawiając Riverside podążający w nieznanym do tej pory kierunku. Wszak bez eksperymentów nie ma ewolucji. Jednocześnie w opiniach na temat opublikowanych do tej pory singli można spotkać się z nawiązaniami do ery „Anno Domini High Definition”. Jest w tym uncja racji, ale zdecydowanie nie każdy promujący utwór to potwierdza.

Najlepszym kontrprzykładem jest „Friend Or Foe”, zaczynający się cukierkowym synthowo-klawiszowym brzmieniem z lat osiemdziesiątych i to w stylu polskiego Kombi czy zagranicznych a-ha lub choćby Ultravox. Szok, co? No mnie zszokował. I nie mam pewności, czy w pozytywnym sensie. Wersja „single edit” jest wykastrowana z basowego rajdu po gryfie na początku względem odsłony płytowej, ale i tak mam niemały problem z tym kawałkiem. Uwzględniając próby, poszukiwanie, błądzenie, nie do końca czuję, żeby w tym przypadku to wyszło, zwłaszcza że druga połowa numeru już dryfuje w kierunku starszego stylu, doskonale znanego fanom. Może potrzebuję więcej czasu, by kupić tę kompozycję w formie, jaką jest albo zwyczajnie jej nie polubię. Przecież nawet najładniejsza dziewczyna miewa pryszcze.

„Landmine Blast” to już wysoce oczekiwane przeze mnie dźwięki. W to mi graj! Bas Dudy, który możemy kojarzyć również z obecności w projekcie Lunatic Soul, wyznacza ścieżkę dla reszty instrumentów. Pulsacyjne bicie Kozieradzkiego, podkreślone mocno zarysowanym gitarowym riffem Mellera i lekko wycofane klawisze Łapaja przywołują najlepsze skojarzenia z Riverside. Będę to również podkreślał później, ale tutaj zacznę – Duda na „ID.Entity” wokalnie jest w najlepszej formie od początku istnienia zespołu, a umiejętności i warsztat, jakie zaprezentował w kolejnym „Big Tech Brother” sprawiły, że utwór stał się moim ulubionym z całej siódemki. Rzęsiste, głębokie i tłuste jak bawarska golonka podlewana piwem basowe tempo, momentami żołniersko-werblowa perkusja i spora ilość klawiszy, nieco bardziej kosmicznych i przestrzennych, mocno hammondowych, po prostu krzyczą do słuchacza. Gitara Mellera odgrywa natomiast znaczącą rolę w drugiej części. Energiczna solówka, przylepiona do ciężkiej perkusji Mittlofa i astralnych synthów wydobytych spod palców Łapaja, stanowi jedno z najciekawszych i najbardziej nieszablonowych zakończeń utworów w całym dotychczasowym katalogu RS.

„Post-Truth” jest zdecydowanie najcięższą stylistycznie pozycją na ósmym albumie warszawiaków. Tak grubo dawno nie było i już czekam, jak to mięso wyjdzie z głośników w czasie koncertów. Ten numer brzmi jak Emerson, Lake & Palmer z lat siedemdziesiątych z dużą porcją nitro. Tutaj Łapaj odleciał ze swoim sprzętem – włączając ponownie i ponownie tę kompozycję, nie pozwalam mu wrócić na ziemię. Druga minuta przynosi brzmienie rodem z Dream Theater – za to z udziałem polskich, świetnych aktorów. No i solówka Mellera w ostatniej minucie, nie mam do niej komentarza, poza pytaniem: czemu tak krótko? Finiszujące dwadzieścia sekund jest klawiszowym wystudzeniem i nieśmiałym wprowadzaniem do jedynej, chwilami potraktowanej niebieskim płomieniem, ballady, za jaką uznaję najdłuższy, trzynastominutowy „The Place Where I Belong”. Najbardziej naładowana różnej maści emocjami i stanami takimi jak rozczarowanie, chłodny osąd i afirmacja faz pośrednich („When your bar is set too high / I am sorry, I’m getting out / of this race I don’t wanna take my part / Stop comparing me to someone else’s dreams / let me stay in the place where I belong”) ukazuje, że w świecie ciągłej gonitwy i masowego zidiocenia można znaleźć przestrzeń, w której spokój i bezpieczeństwo będą na wyciągnięcie ręki. Trzeba się tylko postarać – krocząc po niewygodnej i trudnej ścieżce społecznych relacji. W sporej części akustyczna pieśń ponownie urozmaicona jest o hammondowe przebiegi Łapaja, których wibracje zostają w głowie na długo po skończonej kanonadzie. I jestem przekonany, że mało kto, posługując się aparatem artykulacyjnym, tak ekspresyjnie jak Duda oddałby te rozważania podmiotu lirycznego. Niezwykle istotny, przełomowy punkt w całej historii przedstawionej na „ID.Entity”.

Szósty numer – „I’m Done With You”, a także kończący album „Self-Aware” były pozostałymi dwoma singlami udostępnionymi fanom w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Oba odnajdują się w koncepcji nowego materiału. O ile pierwszy z nich jest dość masywny, ciężko osadzony na gradobiciu Kozieradzkiego i mocno przesterowanej gitarze Mellera, to drugi będzie koncertowym killerem. Będzie niósł tłumy na całym globie, bo brzmi jak uwielbiany przeze mnie Rush z ich najlepszych lat. Riverside ma kilkanaście takich igieł, w sam raz na muzyczne spotkania z fanami, a ten bezapelacyjnie do nich dołączy. A, no i w całym tym pesymizmie, odosobnieniu i odłączeniu się od osobowości i świadomości, których odnalezienia tak pożąda bohater całej historii, „Self-Aware” jest najbardziej pozytywny i dający nadzieję, że jednak są w człowieku wrodzone mechanizmy chroniące go przed samo zatratą.

Jeszcze dwa zdania na temat okładki, którą po raz pierwszy przygotował polski artysta – Jarek Kubicki. Logo straciło tu charakterystyczny font prezentowany na poprzednich, ale znacznie istotniejszym i przykuwającym wzrok aspektem jest sama grafika. Fragmentaryczna postać, złożona z wielorakich kontrastujących ze sobą gramatycznych kształtów, z rozmytym cieniem i zmienną kolorystyką kapitalnie przedstawia tematykę płyty. Koncepcja pozornie niepasujących do siebie elementów tworzy mimo wszystko postać, której osobowość jest skomplikowana, rozproszona, ale nadal jej własna.

Cholera, nie da się o Riverside pisać krótko. Albo ja tego nie potrafię. „ID.Entity” jest turbo ważnym i przełomowym materiałem w ponad dwudziestoletniej historii zespołu ze stolicy. Z dwóch względów. Po pierwsze: pokazuje, że można podnieść się po takiej tragedii, jaka spotkała ich kilka lat temu i stanąć na silne jak u kolarza nogi. Że nie zważając na zakręty, piach w oczach i kłody pod nogami, można jechać naprzód. Po drugie: to momentami lekcja chemii w liceum, gdy mieszało się różne fiolki z nadzieją, żeby kolizja zawartości nie wysadziła szkoły. Duda i jego bezsprzecznie zgrana ekipa nie chcą przestać się rozwijać, nie chcą być wyłącznie kojarzeni z Porcupine Tree, Anathemą i kij wie, czym jeszcze. A to bardzo istotne w kwestii posiadania własnej osobowości, o której jest tak dużo na tym siedmiościeżkowym materiale.Warto było czekać 225 tygodni na te 53 minuty.