Riverside to, od kilku lat, najlepszy polski "towar" eksportowy w polskim rocku progresywnym. Ich kariera, zarówno krajowa jak i zagraniczna, nie pozostawia złudzeń, że to współcześnie najważniejszy polski zespół art rockowy.
Przystępując do pisania tej recenzji, jako ogromny fan zespołu, który śledzi ich karierę od pierwszego studyjnego albumu, stanąłem przed nie lada wyzwaniem, bo jak zachować dystans do zespołu, który się wprost uwielbia i na kolejne wydawnictwa płytowe oczekuje się z ogromną niecierpliwością. Poza tym zawsze pozostaje niepokój, że może ich nowa płyta przyniesie rozczarowanie bądź okaże się wtórna. Tak nie jest! Panie i Panowie, szósty studyjny album Riverside jest genialny! Nie chcę się bawić w jakieś hierarchizowanie poszczególnych ich płyt, ale gdybym był do tego zmuszony to "Love, Fear and the Time Machine" umieściłbym na samym szczycie. Tym albumem zespół udowadnia (ale czy oni muszą cokolwiek komukolwiek coś udowadniać?), że są grupą progresywną w najlepszym tego słowa znaczeniu - tzn. nie powielają "oklepanych" wzorców, nie próbują korzystać z patentów, które już się sprawdziły, ale ciągle udają się w nowe rejony, ciągle poszukują. I np. na tym albumie w sposób szczególny potwierdząja swój szczególny dar pisania świetnych melodii.
Z rzeczy pozamuzycznych zwraca uwagę kontynuacja zabawy w symbole. To szósty album w dyskografii, a więc i sześć słów w jego tytule i odpowiedni czas trwania - 60 minut. Ciekawe co to bedzie przy np. 20. płycie (20 słów i 200 minut?).
A od strony muzycznej? Panowie podążyli za ciosem zadanym płytą "Shrine Of New Generation Slaves" i ich najnowsze dzieło częściowo nawiązuje do albumu wydanego w 2013 roku. Pojawiają się jednak też na nim pewne odniesienia do solowej twórczości Mariusza Dudy (np. początkowa część znakomitej, sześciominutowej, otwierającej płytę kompozycji "Lost") czy do brzmień charakterystycznych dla lat 80. (np. The Cure). Utwory zawarte na "Love, Fear and the Time Machine" są w większości dynamiczne, niekiedy nawet - jak w początkowej części "Saturate Me" - niezwykle agresywne, "skondensowane". Czasami sprawiają wrażenie nieco ascetycznych, surowych. Dominują kompozycje około pięciominutowe, choć oczywiście trafiają się i siedmio oraz ośmiominutowe "długasy".
To niezwykle zróżnicowana pod względem nastroju płyta zespołu. I chyba jak na żadnym innym dotychczasowym albumie Riverside wyjątkową rolę odgrywa gitara basowa. Weźmy choćby balladową kompozycję "Afloat" w całości opartą na linii basu ( to nie jedyny zresztą przykład balladowego oblicza grupy - warto szczególną uwagę zwrócić na "Time Travellers"). Nie można nie wymienić też w tym miejscu Piotra Grudzińskiego, który na tym albumie zagrał chyba najpiękniejsze solówki w karierze zespołu.
Niewątpliwie największy potencjał "przebojowości" ma w sobie singel promujący album, czyli dobrze już znany słuchaczom rockserwis.fm "Discard Your Fear", jednak moją uwagę przyciągnęła inna, trwająca osiem minut kompozycja "Towards the Blue Horizon". Napiszę tylko tyle: nie powstydziłby się tego utworu sam Steven Wilson, który mógłby śmiało ją zamieścić na swojej ostatniej solowej płycie…
Co tu dużo pisać na podsumowanie? Ta jesień będzie należeć do panów z Riverside!