LFatTM - rockarea.pl

Publikacja: 04 wrzesień 2015
Autor: Marek Toma
Ocena: 9/10

To bez wątpienia jedna z najbardziej wyczekiwanych, przez sympatyków ambitnej muzyki rockowej w Polsce, premier. Chyba mało powiedziane? To jedna z najbardziej wyczekiwanych tegorocznych premier, przez miłośników progresywnych brzmień na świecie! Po płytowym debiucie, który przerodził się w klasyczną (można już tak powiedzieć) trylogię, przyszła pora na prawdziwe muzyczne „ADHD” (płytę najbardziej energiczną w dotychczasowej karierze zespołu), a następnie na bardziej wszechstronne, wydane dwa lata temu dzieło „Shrine of New Generation Slaves”. I pewnie wszyscy sympatycy zespołu zastanawiali się, w którą stronę będzie zmierzać nowa muzyka, która znajdzie się na kolejnej płycie? Należało przypuszczać, że ambicja i twórczy potencjał muzyków nie pozwoli na to, aby stanąć w miejscu, powtzarzając sprawdzone i ograne patenty. Riverside nie należy do tych zespołów, które powielają się z płyty na płytę, niczym muzyczne kalki, zmieniając jedynie wizerunki swoich okładek. W którą stronę podążył zespół tym razem? Z wypowiedzi muzyków pracujących na nowym materiałem można było wywnioskować, że nowa muzyka będzie zdecydowanie łagodniejsza niż ta, która znalazła się na dwóch poprzednich albumach. I tak rzeczywiście jest. Jednak już na wstępie muszę uspokoić, że owa łagodność, nie ma nic wspólnego z popadaniem w jakakolwiek komercję.

Nie ma chyba zespołu, w muzyce którego nie słychać wpływów i inspiracji muzycznych wzorców, jest to oczywiście sprawa naturalna, czasami dzieje się to całkiem podświadomie. W muzyce Riverside praktycznie od zawsze można było wyłapać zacne klasyczne rockowe wzorce. Na nowej płycie, w stosunku do poprzednich wydawnictw, pojawia się nieco nowych. I pewnie każdy recenzent na tym polu, znajdzie swoje własne skojarzenia. Na tym chyba ma polegać ta zabawa? Jakie więc muzyczne analogie cisną się do głowy słuchając płyty „Love , Fear and The Time Machine”?

Już delikatność i charakterystyczna przestrzeń pierwszej kompozycji, skojarzyła mi się z muzyczną magią new romantic (w szczególności mam tu na myśli zacny zespół Simple Minds gdzieś z okresu płyty „Street Fighting Years”). Z kolei przy „Under The Pillow”, nie wiem czemu, ale moje skojarzenia lgną nawet gdzieś w muzyczne rejony Supertramp, natomiast „Addicted” nasycone są muzycznym klimatem, którego wzorca można doszukiwać się w muzyce np. takich zespołów jak: The Cure, Depeche Mode, czy nawet A-Ha. Oczywiście nie ma mowy o żadnym ślepym naśladownictwie, to tylko taki punkt zapalny, pozwalający eksplodować muzykom swoimi własnymi wizjami. Na płytach poprzednich takim zapalnikiem była hard rockowa moc, której genezy można było doszukać się w latach 70-tych. Punktem wyjścia (owym zapalnikiem) na nowej płycie, stała się natomiast nowo-romantyczna lekkość i muzyczna sterylność muzyki lat 80-tych.

Nowa płyta charakteryzuje się bardziej klarownym, selektywnym brzmieniem. W muzyce, tym razem jest zdecydowanie mniej mroku i rockowego brudu. Tutaj króluje światło i przestrzeń. Skrzące purpurą, hammondowe dźwięki klawiszy Michała Łapaja, nie są już meritum, stanowiącym o charakterze kompozycji, co nie znaczy, że są nieobecne (wystarczy posłuchać chociażby „Under the Pillow”). Tym razem bardziej wyeksponowane zostało soczyste brzmienie gitary basowej Mariusza Dudy, która nadaje muzyczny dryg. Nieraz kompozycje mają wręcz akustyczną oprawę. Piotr Grudziński częściej sięga po akustyczne, gitarowe dźwięki, a jeżeli chodzi o barwę solówek, niekiedy może kojarzyć się z muzyką Mike'a Oldfielda („Caterpillar and the Barbed Wire”, „Saturate Me”). No i wokal - tym razem nie ma agresji i buńczuczności ADHD. Mariusz Duda bardzo skutecznie próbuje penetrować nawet te wokalne rejony, w których obracają się chociażby tacy wokaliści jak Vincent Cavanagh z Anathemy, czy Jan Henrik Ohme z Gazpacho. Riverside oczywiście nie do końca spiłował tutaj swoje rockowe pazury, kompozycji „Saturate Me”, pozazdrościć mógłby zespołowi nawet Dream Theater.

Muzyczna lekkość, przejrzystość płyty "Love , Fear and The Time Machine" przekonała mnie nie mniej, niż elektryzm "Shrine of New Generation Slaves", czy hardość "Anno Domini High Definition". Mimo nieco innego podejścia do kwestii muzycznych, Riverside nie stracił nic ze swojej tożsamości. Kolejny raz zawiesił bardzo wysoko poprzeczkę, potencjalnej muzycznej konkurencji. Płyta Roku? Jak na razie jest tylko jeden konkurent, z którym Mariusz Duda miał przyjemność już grywać.