Miało być inaczej, ostrzej, bardziej energicznie, jeszcze bardziej rokowo. I jest. A najważniejsze, że jest znakomicie. Uwolnieni od ram swojej płytowej trylogii muzycy Riverside wprost kipią energią, radością grania, a przy tym zachwycają polotem i finezją. Zachodzi między nimi taka interakcja, że czasem odnosiłem wrażenie, jakby płyta nagrywana była na „setkę”. A do tego brzmi rewelacyjnie - światowa klasa.
Może niczym nie zaskoczyli, nie dokonali żadnej radykalnej zmiany kierunku, ale upiekli tu jakby dwie pieczenie na jednym ogniu. Zrobili krok naprzód, sięgnęli po nowe środki ekspresji, a jednocześnie zachowali dotychczasowy styl. I wszystko harmonijnie ze sobą się łączy.
Akcenty metalowe, chwile bardzo dynamicznego grania naturalnie przeplatają się z subtelnym, nastrojowym czarowaniem, gdzie pojawiają się urokliwe melodie, czasem okraszone orientalnymi dodatkami. Najbardziej zaskakuje otwarcie: progmetalowa erupcja zatytułowana Hyperactive. Ale kolejny utwór, Driven To Destruction, to już zupełnie inna bajka, jakby bliżej wysmakowanej twórczości Porcupine Tree. Z kolei urokliwy Left Out z przewijającym się pięknym motywem gitary plasuje się najbliżej… wczesnego Riverside. 11-minutowy Hybrid Times to znów rockowa furia, ale z fantazyjną nieco transową kodą.
Frapującą metamorfozę przeszedł Piotr Grudziński. Jego sola płyną na fali jakiegoś niesamowitego natchnienia, czego wyrazem są także obłędne podciągi i vibrata. Jego gitarowe partie stanowią prawdziwą ozdobę tej płyty. Z kolei Michał Łapaj wyeksponował całą paletę klawiszowych barw - od starego, poczciwego Hammonda, aż po imitację dęciaków i… harfy. Zresztą ów „japoński” motyw (w utworze Egoist Hedonist) podchwycili i rozwinęli pozostali koledzy, tworząc bodaj najbardziej ekscytujący fragment płyty.
Teksty Mariusza Dudy, pomimo że nie tworzą koncept albumu, znów zamykają się w jednej tematyce: bolączki współczesnego człowieka, będącego w ciągłym biegu i stresie, usiłującego sprostać rzeczywistości i nie zostać w tyle. Żywiołowa muzyka doskonale służy emocjom, które kłębią się w słownym przekazie.
Album zawiera tylko 5 utworów i trwa niespełna 45 minut. Jak na artrockowe normy to niewiele. Ale wystarczy. Bo dzieje się tutaj tyle i tak intensywnie, tak ciekawie, że doprawdy trudno o jakikolwiek niedosyt. Ważne jest co innego: to kolejna płyta Riverside, której trzeba posłuchać wiele razy, bo jej walory nie odsłaniają się od razu. Ale jak już się odsłonią…
Naprawdę dumny jestem z tego że mamy taki „towar eksportowy”. Że gdzieś tam w świecie jakiś Holender, Francuz, czy Anglik kojarzy Polskę z takim zespołem jak Riverside.