Moim zdaniem planując płytową trylogię muzycy z Riverside nałożyli na siebie pęta. I chociaż, jak deklaruje Mariusz Duda, zrobili co się dało, by poszczególne jej części różniły się między sobą, to trzeba stwierdzić: Rapid Eye Movement jest po prostu kontynuacją drogi z dwóch poprzednich płyt. Fakt, w dwóch pierwszych utworach z albumu panowie bardzo odważnie penetrują rejony progmetalowe – ale przecież mocniejsze uderzenie nigdy nie było im obce. Fakt, produkcja jest bardziej klarowna i pełniejsza, niż wcześniej – ale brak postępu w tej dziedzinie byłby w istocie krokiem wstecz. Większa różnorodność brzmień klawiszowych (np. Parasomnia, czy Ultimate Trip, gdzie słyszymy coś w rodzaju mooga) cieszy, ale raczej nie zaskakuje. Zainteresowanych tematem nie zdziwi też na wpół orientalny Schizophenic Prayer. Czyli zespół pozostaje sobą i utrzymuję formę. I tyle.
Oczywiście, nie obrażam się na Riverside za przywiązanie do określonej, progresywnej formuły (skomplikowana rytmika, złożone, długie kompozycje, bogata melodyka i zmienna dynamika, istotna rola partii solowych). Nie obrażam się, ponieważ – przynajmniej na razie – od zespołu oczekuję „jedynie” tego rodzaju świetnej muzyki na światowym poziomie. A dokładnie to otrzymuję przez pięćdziesiąt pięć minut Rapid Eye Movement. Riverside nie jest „polskim zespołem grającym w stylu Opeth i Porcupine Tree”. To zespół, który gra w jednej lidze z wymienionymi grupami, wspólnie z nimi decydując o kształcie nowoczesnego rocka progresywnego. A ten album brzmi po prostu jak Riverside czyli trzeci (po Behemoth i Vader) najlepiej w świecie znany polski zespół rockowy. To ich nowa, znakomita płyta. I kropka.
Ale swoją drogą ciekawe, w jakim kierunku pójdą na czwartym albumie. Ja już czekam z niecierpliwością.