Nigdy nie miałam przekonania do koncept albumów. Kojarzyły mi się z patosem, nadmuchaniem, wydumaniem i przerostem formy nad treścią...
Chyba zmienię zdanie. Bęc. Dostaliśmy koncept i to w trzech częściach. Bęc. Od debiutanta. Bęc. Z Polski. Bęc. Co się dzieje? Bęc. Wpadłam.
Temat bliski chyba każdemu z nas. Poszukiwanie w sobie tego, co uchroniłoby nas przed samotnością. O błądzeniu i trudnych relacjach z samym sobą. „Reality Dream Trilogy”. Składająca się z „Out of Myself”, ”Second Life Syndrome” i „Rapid Eye Movement”.. Skupmy się na części trzeciej i ostatniej.
Kontynuują to, co zamierzyli. Są skomplikowane, długie, rozbudowane kompozycje; są pędzące na złamanie karku gitary; są przejścia rytmiczne, a więc jest tez odpowiednia dynamika; są klawisze wieńczące dzieło i są oryginalne, melodie.
Płyta jest podzielona na dwie części, znane z „Volte Face” z numeru dwa, „Fearless” i „Fearland”, odwołujące się do tego, co na zewnątrz i tego, co wewnątrz człowieka.
Wymarzony początek. „Beyond the Eyelids”. Bardzo rasowy kawałek. Jednocześnie drapieżny i delikatny. Zespół po raz kolejny udowadnia, że można te dwie pozorne sprzeczności połączyć i – ba! – robi to znakomicie. I do tego świetna, bardzo nośna melodia; jedna z takich, które ja nazywam „powietrznymi”. Faktura tak gęsta, że lody topnieją. I od tej pory słuchacz już wie, że wszystko wobec tego albumu tylko nie obojętność. Potem hipnotyczny „Rainbow Box” i znany z EP – ki „02 Panic Room”; stylowy kawałek doprawiony elektroniką w granicach rockowego smaku. Jego druga część, spokojna, wręcz wzruszająca, urzeka prostotą i peknem w czystej postaci. Pod numerem cztery orientalizujący przez swój zaśpiew „Schizophrenic Prayer”. Podobne echa odnajdziemy później w kończących album „Cybernetic pillow” i „Ultimate Trip”. Na tym konczy się część „Fearless” – mocna, hipnotyczna, metalowo – progresywna. Podział jest tu bardzo naturalny; nie czuć zgrzytu przy dość gwałtownej zmianie nastroju. „Fearland”. Akustyczne, wyciszone, po prostu piękne „Through the Other Side” i „Embryonic” . Choć może i mało odkrywcze (Pozdrowienia dla Szanownego Kolegi, który twierdzi, że Riverside to ciepłe kluchy), ale pokazuje, że nawet akustyczna gitara pasuje doskonale do Riverside. I już na sam koniec, wspomniane „Cybernetic Pillow” i „Ultimate Trip”. Szczególnie ten ostatni utwór można by wpisać Riverside na wizytówce jako to, co stanowi kwintesencję muzycznych poszukiwań zespołu. Długo, zmiennie i genialnie. Nie bójmy się tego słowa, proszę państwa. „Rapid eye Movement” ma niesamowity, choć wręcz schizofreniczny klimat. Mroczny, gęsty, połamany. Strzeżmy się swoich demonów.
Zespół wyszedł cało z tego ryzykownego zadania, jakim był tryptyk o strach i zmaganiu z samotnoscia. Choć równie dobrze przecież mogłoby im się nie powieść (niech żyje polska mentalność!) . Wracają z tarczą. I do tego świat stoi przed nimi otworem.
Chylę czoła, panowie.