Grupa Uriah Heep twierdziła ponad 40 lat temu w jednej ze swoich kompozycji, że „nie da się stłamsić dobrego zespołu”. Wiedzieli, co mówią, choć największe wyzwania i tragedie (a trochę ich się im trafiło) były jeszcze przed nimi. Dziś podobny podpis można umieszczać pod zdjęciem zespołu Riverside. Tria. Może trochę to trio oszukane, bo przecież i na żywo, i w studiu w wielu momentach wspomagane przez przyjaciół, ale trio. Nic dziwnego, że grupa zdecydowała się na swoim nowym albumie zagłębić w tematykę post-apokaliptyczną – tak w zakresie tekstów, jak i oprawy graficznej (to zresztą jedna z moich ulubionych okładek, jakie Travis Smith wykonał dla polskiej formacji – dotyczy to zarówno okładki płyty jak i towarzyszących jej singli). W końcu przeżyli „koniec świata”, po którym niepewnie wychodzili z bunkra na powierzchnię, by sprawdzić, czy po tym „końcu świata” da się stworzyć nowy świat, niekoniecznie taki sam, ale może równie dobry. Wasteland jest pierwszą prawdziwą próbą i fascynującym dokumentem powracania do normalności. Z szacunkiem do przeszłości, ale bez ciągłego jej rozpamiętywania.
Wasteland to w pewnym sensie płyta pierwszych razów i powrotów. Skrzypce to jedna z nowości, choć nie powinniśmy być zbyt mocno zaskoczeni – był już saksofon, to niby czemu nie skrzypce? Te – obsługiwane przez Michała Jelonka – można usłyszeć w Lament. Powiew świeżości pojawił się także w kwestii wokali. Jak zdradził Mariusz Duda, w ostatnim czasie zdecydował się na pobieranie lekcji śpiewu – głównie z myślą o większym „bezpieczeństwie” koncertowym, jednak nie da się ukryć, że przeniosło się to także do pewnego stopnia na nagrania studyjne. Śpiewa wszechstronnie, prezentując chyba najszerszą gamę swoich wokalnych „wcieleń” z dotychczasowych albumów grupy. Świetnym tego przykładem jest najspokojniejszy numer na płycie, Guardian Angel, w którym – gdyby dodać jeszcze paczkę (albo kilka) fajek i setkę (albo kilka) wódy – wyszedłby głosowo Leonard Cohen. Dawno nie słyszałem Mariusza śpiewającego tak odważnie niskim głosem, choć na pewno do głowy przychodzi In Two Minds (zwrotki) z debiutu, gdzie jednak mieliśmy taką trochę pół-szeptankę. Uwagę zwracają także pojawiające się okazjonalnie naleciałości folkowe, tak w warstwie wokalnej, jak i instrumentalnej. Już sam wstęp do płyty – The Day After – brzmi niczym jakaś mroczna folkowa przyśpiewka (efekt „znikania” wokalu gdzieś w dźwiękowej otchłani sprawdził się idealnie – a przy okazji sama linia wokalu skojarzyła mi się z Otherwhere z drugiej płyty Lunatic Soul, choć być może słyszę rzeczy, których nie ma), a przecież choćby we wspomnianym już Lament słychać momentami te folkowe wpływy także w muzyce.
Powrotem jest na pewno oparcie kilku numerów na dźwiękach gitary akustycznej. Z kolei w pewnym sensie nawiązaniem do częstych dla zespołu długich, rozbudowanych numerów z naciskiem na warstwę instrumentalną jest The Struggle for Survival, choć to zupełnie inny klimat niż w podobnych instrumentalnych (lub niemal w całości instrumentalnych) kompozycjach z czasów trylogii Reality Dream. Mam wrażenie, że tym razem zespół mniejszą wagę przyłożył do ciężaru i prób powalenia słuchacza dynamiką, a większą do klimatu i spokojnego rozwijania motywów, ale jednocześnie trzeba zauważyć, że kompozycja w drugiej połowie rozkręca się (to zdecydowanie moment dla tych, którzy chcieliby mocniejszych nawiązań do początków zespołu na nowej płycie) i tej dynamiki oraz ciężaru mamy więcej, choć są one sprawnie mieszane z fragmentami mniej gęstymi aranżacyjnie.
To zresztą kolejna cecha tej płyty, o której warto wspomnieć. To w pewnym sensie album muzycznych kontrastów, na którym motywy spokojne, dość lekkie, oparte na brzmieniach akustycznych lub pół-akustycznych, są często przeplatane mocniejszymi uderzeniami dźwięku, co było słychać już w pierwszym singlu – Vale of Tears. Są też kontrasty tekstowo-muzyczne. Linia wokali na początku River Down Below brzmi niemal niczym z dziecięcej rymowanki, co sprawia, że słowa „I’m sorry, I’m dying on the tree” robią jeszcze większe wrażenie. Zamykający płytę fortepianowy numer The Night Before to w pewnym sensie kolejny kontrast – wywołuje obraz pewnego spokoju i bezpieczeństwa pośród szaleństwa i grozy świata zewnętrznego. Ten koniec płyty kojarzy mi się z ostatnimi fragmentami Shrine of New Generation Slaves i Love, Fear and the Time Machine, czyli dwóch poprzednich albumów studyjnych grupy. To niejako cisza po burzy (a może między burzami?), spojrzenie na to, co było do tej pory, z niepewnością, ale i nadzieją na to, co będzie dalej. „Dawny świat już nie wróci, ale my przetrwamy. Znowu”.
Na osobne wspomnienie zasługuje utwór tytułowy. To muzyczne terytorium, w które zespół do tej pory raczej się nie zapuszczał. Początek to ponownie niski wokal, ale od razu zaskakuje także aranżacja. Jest dynamicznie, ale jednocześnie bardzo oszczędnie – przede wszystkim gitara akustyczna i piano, a także dużo trudnej do zdefiniowania lekkości. Mroczny western, który grupa serwuje nam w drugiej połowie kompozycji, po instrumentalnym, hardrockowym przerywniku, to strzał w dziesiątkę. W końcu zarówno apokalipsę, jak i klimaty westernowe łączy tematyka pustki, grupki ludzi żyjących w małych skupiskach na wielkim, nieokiełznanym, w pewnym sensie wrogim człowiekowi terenie… No dobrze, tu już chyba pozwalam sobie na zbyt wiele w kwestii interpretacji. W każdym razie muzycznie jest to niewątpliwie fragmentami „ziemia nieznana” dla Riverside, ale z pewnością nie jałowa, bo wyszło bardzo obiecująco.
Wasteland to mimo pewnych podobieństw płyta inna od wszystkich poprzednich albumów Riverside, ale to można było w zasadzie napisać w ciemno jeszcze przed pierwszym odsłuchem. Grupa nie stara się za wszelką cenę „minimalizować strat”. Pewnie gdyby chcieli, mogliby wraz z zaproszonymi gośćmi całkiem zręcznie udawać, że nic się nie zmieniło i że to wciąż jest dokładnie takie samo Riverside jak jeszcze trzy lata temu. Ale nie jest, nie ma sensu ściemniać. Tę płytę od na przykład trylogii Reality Dream dzieli nie tylko kilkanaście lat, ale i kilka zarówno muzycznych jak i życiowych doświadczeń i jedna wielka tragedia. Zamiast czarować, że to wciąż to samo Riverside, panowie zrobili najlepsze, co w tej sytuacji mogli – stworzyli ten zespół w pewnym sensie od nowa. W jednym z poprzednich tekstów o tym zespole pisałem, że Riverside to teraz jedna z tych formacji, które wożą ze sobą bagaż tragedii z przeszłości. Ale Wasteland udowadnia ponad wszelką wątpliwość, że to przede wszystkim grupa z przyszłością. Bo nawet po apokalipsie da się wszystko odbudować na zgliszczach dawnych dokonań, korzystając z dotychczasowego doświadczenia i wspomnień, ale jednocześnie czerpiąc z nowych, innych niż wcześniej możliwości. Byle tylko przetrwać tę apokalipsę. Przetrwali.