Muzycy Riverside zapewniali, że nagrali najbardziej emocjonalną płytę w swojej karierze. Na szczęście nie były to tylko czcze gadki, dzięki czemu udowadniają słuszność stwierdzenia, że emocje są paliwem dla sztuki.
Chociaż trudno w to uwierzyć, to od śmierci Piotra Grudzińskiego - gitarzysty Riverside - minęło już dwa i pół roku. W międzyczasie od grupy dowodzonej przez Mariusza Dudę uświadczyliśmy tylko jedną pozycję: kompilację bardziej ambientowego oblicza grupy w postaci "Eye of the Soundscape", na której to płycie znalazły się cztery premierowe kompozycje. "Wasteland" jest więc de facto pierwszym albumem studyjnym nagranym bez udziału "Grudnia", jak mawiano na muzyka Riverside. Czy pozostałym członkom zespołu udało się utrzymać ciężar marki na swoich barkach? Uwaga, odpowiadam: tak!
Owszem, można pomyśleć, że Duda poruszał już temat śmierci swojego przyjaciela oraz stratę ojca na dwóch ostatnich krążkach spod szyldu Lunatic Soul. Trudno nie oprzeć się jednak wrażeniu, że "Wasteland" to kolejny krążek, w którym moc twórcza napędzana jest przez te silne emocje targające muzykiem.
Weźmy na warsztat chociażby drugi singel, "Lament", w którym to wokalista bezpośrednio zwraca się do ojca, pytając czy ten zabierze go z tego świata i uchroni przed losem. To wszystko zostaje położone na akustycznej, spokojnej i melancholijnej melodii, która zostaje w refrenie skontrowana ciężkimi, powolnymi, przesterowanymi riffami. Świetnie działają te wszystkie smaczki aranżacyjne na czele z minutowym wyciszeniem kompozycji poprzez pozostawienie przestrzeni smyczkom. Nastrój, napięcie, emocje - to właśnie jest synonim tej kompozycji.
Jasne, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że "Lament" stanowi emocjonalny szczyt albumu. Ale to nie znaczy, że w pozostałych numerach jest gorzej. Pierwszy singel z albumu, "Vale of Tears" przypomina doskonale, dlaczego kiedyś utożsamiano Riverside ze sceną metalu progresywnego. Podobnie pierwsza połowa "Acid Rain" stanowi powrót do klimatów z dwóch pierwszych krążków Riverside: nisko osadzone gitary składają się tu na agresywniejsze brzmienie. Z tym, że końcówka zostawia nas z bardzo przystępnym, wręcz stadionowym motywem gitarowym oraz chórkami.
Dziwnie po takiej dawce słucha się "Guardian Angel" z całą poetycką otoczką, graniczącą wręcz z patosem. Do tego dochodzi niski, gardłowy, lekko chrypiący śpiew, któremu bliżej do barwy Nicka Cave'a. Aż trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z tym samym wokalistą, który jeszcze numer temu raczył nas swoją wysoką barwą, która aż garnie się do tego, by w końcu rzucić falsetem.
Z drugiej strony, taki zabieg sprawia to, że przy "Wasteland" trudno uciec od porównywania Mariusza Dudy do... Maynarda Jamesa Keenana, lidera Tool. Tak, rzekłem. Tak, napisałem to. Poważnie: posłuchajcie sobie najpierw "Vale of Tears", a potem "Guardian Angel". Zwróćcie uwagę nawet na charakterystyczne akcentowanie końcówek przez wokalistę Riverside. Zrozumiecie, o co chodzi.
Zaskoczeń jest jeszcze więcej. W tytułowym utworze zaskakujące mogą wydawać się westernowe wpływy, które jednak do klimatów postapokaliptycznych pasują jak ulał. Bogata aranżacja sprawia, że nie sposób się tu nudzić, wszak to najdynamiczniejsza i najbardziej progresywna kompozycja z całego albumu. W opartym na fortepianie "The Night Below" słuchacz znajdzie natomiast potrzebne ukojenie, dzięki czemu utwór jawi się wręcz jako doskonałe zakończenie krążka. "River Down Below" z kolei w warstwie muzycznej odwołuje się do dziedzictwa melancholijnego akustycznego grania w stylu Willa Oldhama oraz Nicka Drake'a. Rzecz absolutnie przepiękna.
Czy "Wasteland" to najdojrzalsza pozycja Riverside? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno na jej korzyść działa to, że nie jest aż tak rozmarzona i oniryczna jak bywało to na ostatnich płytach zespołu. Silne emocje włożone w utwory sprawiają zaś, że nowe dzieło Dudy, Kozieradzkiego i Łapaja wydaje się po prostu bardziej... ludzkie. Dzięki temu łatwiej się z nim związać i trudniej od niego odejść.