Szósty album, sześć słów w tytule, sześćdziesiąt minut – raj dla miłośników symboliki rzeczywistej i urojonej. Tak wygląda nowa płyta Riverside liczbowo. Pewnie znajdą się tacy, którym to trzymanie się pewnej symboliki będzie przeszkadzało, ale to raczej niewinna zabawa muzyków – swoją drogą ciekawe, ile jeszcze uda się ten schemat ciągnąć. Prawdziwy alarm podniesiono po deklaracji Mariusza Dudy, że Riverside nie gra już hardrockowo. „Łoranyboskie, co to będzie?!” – wołali jedni. „Aaaaalle jak to?” – pytali drudzy. „Come to Chile” – prosili tradycyjnie inni. A tak poważnie – spokojnie, Riverside nie zaczęli nagle uprawiać muzyki łatwej i przyjemnej, nie zastąpili gitary syntezatorami i nie przekreślili drastycznie wszystkiego, co tworzyli do tej pory. Są pewne zmiany, bo i być miały. Od kilku miesięcy słyszeliśmy o nieco głębszym ukłonie w stronę lat 80., ale tak jak w przypadku S.O.N.G.S. nie każdy numer nawiązywał do klasyki hard rocka, tak na LFatTM (strasznie głupi akronim) nie wszystko od razu musi kojarzyć się z new wave.
Lata 80. – ból zęba większości fanów klasycznego rockowego grania, czarna owca wśród hardrockowych dekad, wielka drzazga w oku miłośników soczystych organowo-gitarowych brzmień. Owszem, część z nas pała jakąś dziwną sympatią i sentymentem do tamtych muzycznych czasów, ale zazwyczaj z dość sporym przymrużeniem oka. Nieco inaczej sprawa ma się w gatunkach około-rockowych. Takie new wave narobiło sporego zamieszania na rynku muzycznym, a nazwy The Cure czy Depeche Mode znała i zna do dziś chyba każda osoba interesująca się muzyką. Nawiązanie grupy takiej jak Riverside do muzyki wymienionych zespołów może przerazić część fanów, ale mogę ich uspokoić – ten kierunek słychać dość wyraźnie zaledwie w dwóch, może trzech numerach, w innych mamy lekkie echa tych klimatów, na przykład w postaci charakterystycznego pogłosu na basie, ale nie jest to cecha dominująca na tej płycie.
Muszę przyznać, że początek Love, Fear and the Time Machine nie rzucił mnie na kolana. Co prawda w Lost (Why Should I Be Frightened by a Hat) – czy są tu jacyś fani Małego Księcia? – mamy bardzo przyjemną i wciągającą melodię, a #Addicted (jeden z tych kilku utworów faktycznie mocno osadzonych w latach 80.) intryguje pewnym niepokojem, zachwyca partią basu, która znakomicie "ciągnie" ten numer obok gitary i ciekawi dość nietypowym jak na Riverside wokalem, ale wgryzienie się w te kompozycje zajęło mi ładnych kilka przesłuchań. Jeszcze dłużej trwało nawiązywanie bliższych kontaktów z nieco wilsonowskim Under the Pillow, w którym najbardziej rzuca się w uszy kapitalna partia gitary Piotra Grudzińskiego i mocne, hardrockowe (a jednak!) zakończenie, oraz z Caterpillar and the Barbed Wire, które całkiem przyjemnie rozkręca się pod koniec w swoim jednostajnym rytmie. Jednak po tych czterech utworach zacząłem się obawiać, że będzie to płyta, do której będę musiał się przekonywać nieco na siłę. Czasami tak jest, że coś „zaskoczy” dopiero przy piątym, dziesiątym czy dwudziestym odsłuchu i często taka miłość na linii słuchacz-płyta jest bardzo mocna, ale nie ukrywajmy – wszyscy lubimy, kiedy nowy krążek ulubionego zespołu powala za pierwszym razem. I gdy te moje obawy zaczęły powoli rosnąć, rozpoczął się utwór numer pięć – Saturate Me – który początkowo mógł zostać odebrany przeze mnie jako dobry zwiastun, a w rzeczywistości okazał się początkiem drugiej części płyty, która zauroczyła mnie natychmiast i sprawiła, że wszelkie wcześniejsze wątpliwości dotyczące albumu zostały błyskawicznie rozwiane.
Wiele razy grupę Riverside porównywano do Dream Theater i nie do końca wiem czemu, bo to przecież niby podobne muzyczne bajki, ale kompletnie różne podejście do tematu, inne brzmienie i klimat. Ale jako fan obu zespołów mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem – każdy fan DT chciałby, żeby tamten zespół nagrał jeszcze kiedyś taki numer jak Saturate Me. Początek przypomina erę Awake czy Falling into Infinity, choć z czasem utwór zmierza w zupełnie innym kierunku i zachwyca chłodnym, tajemniczym klimatem, świetnie podkreślanym mocnym, rytmicznym „łupnięciem” Piotra Kozieradzkiego. Ten numer zachwycił mnie od pierwszych sekund i zachwyt ten pozostał ze mną w zasadzie już do końca albumu. Jego kulminacją okazała się kompozycja Time Travellers. Czasami tak bywa, że choćby nie wiem jak skomplikowane i wyszukane numery nagrywał zespół, najbardziej zachwyci i tak najprostsza kompozycja. Tak było w przypadku In Two Minds z debiutanckiej płyty Riverside. Mam do niego po dziś dzień olbrzymią słabość i choć wiem, że panowie nagrali wiele rzeczy, które muzycznie stoją kilka półek wyżej, to nic w dorobku zespołu nie siało takiego spustoszenia w moich emocjach, jak właśnie In Two Minds. Do tej chwili, bo Time Travellers to takie In Two Minds tej płyty. Pół-akustyczny, pozornie prosty numer, który buja tak nieprawdopodobnie, a do tego zapewnia tak wielką dawkę nostalgii i wszelkich możliwych emocji, że nie da się go słuchać tylko jeden raz. Muszę się przyznać, że przez pierwsze 2-3 dni odsłuchałem ten kawałek kilkadziesiąt razy. Klasyczny Syndrom Zapętlenia Jednego Utworu. Kapitalne wstawki klawiszowe Michała Łapaja, które podkreślają sentymentalny klimat, smaczki w rodzaju drugiej ścieżki wokalu w refrenie, budowanie napięcia przez pierwsze dwie i pół minuty do pierwszego wejścia refrenu i powtarzanie go do końca – ktoś pewnie powie, że zbyt wiele razy. Nie – tu nie ma zbędnego powtórzenia. Mam nadzieję, że Time Travellers trafi do koncertowej setlisty grupy, ale… może nie za często. Tak jak In Two Minds – niech to będzie przyjemność wyjątkowa, raz na kilka lat.
Po takim numerze wybaczyłbym zespołowi nawet gdyby na nowej płycie nie było już nic innego godnego uwagi, ale na szczęście nie muszę. Pierwszy singiel, Discard Your Fear, „chwycił” od razu. Świetne wejście klawiszowe i motyw basowy wiodący cały numer, przeplatający się z oszczędną gitarą – The Cure spotyka Depeche Mode, popijając piwko przy odsłuchu twórczości Simple Minds. Całość jest nieznośnie chwytliwa i za nic nie chce wyjść z głowy, czyli jak każdy dobry singiel. Absolutnie urzeka trzyminutowe Afloat – zdecydowanie najkrótszy numer na płycie. Słychać tu muzyczny łącznik między Riverside a drugim projektem Mariusza Dudy – Lunatic Soul. Oszczędny aranż, który jednak zapewnia znakomity, trochę tajemniczy i mroczny klimat. Fantastycznie brzmią organowe wypełnienia w tle. To, obok Time Travellers, mój ulubiony moment na albumie. Pozostałe dwie kompozycje utrzymują wysoki poziom. Towards the Blue Horizon udanie łączy fragmenty spokojne z ciężkimi, wręcz mrocznymi wstawkami, w których słychać niepokój, może nawet strach. Found to dość spokojne zwieńczenie płyty – typowe dla Riverside, zostawiające słuchacza w stanie zadumy.
Love, Fear and the Time Machine to płyta intrygująca i zaskakująca na wielu płaszczyznach. Z jednej strony bardziej „piosenkowa” niż poprzedniczka, mimo że to Shrine of New Generation Slaves sugerowało akronimem tytułu tę cechę. Z drugiej strony – zaledwie trzy z dziesięciu utworów mieszczą się w typowo „piosenkowych” ramach czasowych. Nie ma tu co prawda kilkunastominutowych, wielowątkowych opowieści, ale większość kompozycji to jak na standardy przeciętnego słuchacza muzyki utwory długie, a jednak przy tym dość przystępne brzmieniowo. Jest to także faktycznie najmniej klasycznie rockowa płyta Riverside, co jednak nie znaczy, że zespół całkowicie zrezygnował z rockowej stylistyki. Jest po prostu nieco łagodniej, często melodię prowadzi w równym stopniu z gitarą bas, a i wokale są jakby mniej agresywne. Ale – po pierwsze – jest to tylko część prawdy o nowej płycie, bo nie brak na niej także brzmień typowych dla wcześniejszych albumów Riverside, a po drugie – grupa znakomicie odnajduje się w takim klimacie. I tylko nie jestem przekonany, czy odnajdą się w nim także niektórzy fani kochający Riverside za wcześniejsze dokonania. Dla niektórych taki odważniejszy flirt z muzyką chwilami daleką od szeroko pojętej progresji może być granicą nie do przejścia, nawet jeśli sam zespół nigdy nie pałał głębszym uczuciem do przypinanej mu etykietki grupy progresywnej. Tyle że na tym etapie kariery muzycy Riverside nie unikną już sytuacji, w której jakiemuś procentowi fanów nie będzie z nimi dłużej po drodze. Mimo wszystko lepiej obrać właśnie taki kierunek i poszukiwać nowych muzycznych wyzwań, niż nagrywać przez kolejne 30 lat ten sam album, jak pewni „elektryczni” Australijczycy. Love, Fear and the Time Machine wywoła z pewnością sporo kontrowersji, ale i tak zajmie wysokie miejsca we wszelkich podsumowaniach roku. I słusznie, bo mimo początkowego strachu w moich kontaktach z tym albumem, koniec końców zrodziła się między nami miłość. Zupełnie nie wiem jak w to mądre podsumowanie wpleść maszynę czasu, więc w tym miejscu tekst ten się kończy.