Już sam tytuł nowego i wyczekiwanego na świecie albumu warszawskiego Riverside ma w sobie znamiona literackości - "Miłość, strach i wehikuł czasu", tak nazwał nowe dzieło jeden z najbardziej znaczących zespołów współczesnej progresji. Może to jeszcze nie Marquez czy Milan Kundera, ale...
Prócz literackości jest też pewna niespodzianka. Ot, miłość i strach to tematy przewałkowane, szczególnie przez tych najbardziej dusznych i ponurych przedstawicieli gatunku (do których Riverside momentami też można by zaliczyć), ale co tu robi wehikuł czasu? Do tego jeszcze okładka, jakkolwiek w lekko pretensjonalnym tonie, ale przykuwająca uwagę i klimatyczna w swej ascetycznej formie. Wszystko wskazuje na to, że Riverside popłynął, że to nowy rozdział w poczynaniach polskiej grupy.
I rzeczywiście, "Love, Fear And The Time Machine", po tych ociekających pesymizmem, mrocznych i w gruncie rzeczy przewidywalnych brzmieniowo płytach jak "Rapid Eye Movement" i "Anno Domini High Definition", jest pewną odskocznią. Już zresztą "Shrine of New Generation Slaves" zapowiadało nielichą zmianę, ale muzycy nie byli chyba jeszcze na tyle odważni, by zupełnie pozbyć się z repertuaru pewnych zagrywek, które już od lat powtarzają z mniej lub bardziej udanym skutkiem - nie wypada im zarzucać monotonii brzmieniowej, bo przecież każdy krążek był w ostatecznym rozrachunku oceniany wręcz spektakularnie. Proszę się oczywiście nie obawiać, że na "Miłość, strach i wehikuł czasu" Riverside przestał brzmieć jak Riverside. O nie! W tym sęk, że to wciąż Riverside, ale bardziej rześki, nienapompowany niezdrowym mrokiem, bardziej melodyjny a mniej wydumany, wciąż pretensjonalny, ale już w ciekawszy sposób, bardziej melancholijnie rockowy, a w bardzo niewielkim stopniu metalowy. Wystarczy powiedzieć, że Mariusz Duda nie układał tak dobrych wokali od czasu "Second Life Syndrome", takich, które zapadają w pamięć, a nie są jedynie pomrukami zamkniętego w ciemnym, pozbawionym prądu pokoju melancholika i oddanego czytelnika traktatów Nietzschego. Teraz Duda śpiewa tak, że chce się mu towarzyszyć, opowiada historię z pasją wytrawnego wodzireja - może i ma złamane serce, przepełnia go lęk, ale poznał tajemnicę wehikułu czasu, więc ma z czego lepić historię.
Uproszczono też kompozycje. To już nie wydumane kolosy, do których wzniesienia potrzeba nie w ciemię bitego architekta. Dziesięć prostych piosenek - oczywiście wciąż utrzymanych w progresywnej formie, więc nie są to jakieś radiówki - gdzie muzycy, zamiast myśleć jak intelektualną muzykę tworzą, po prostu dają się nieść swoim instrumentom. Najlepiej słychać to w klawiszach Michała Łapaja, który najwyraźniej przestał się bać, że gdy zagra syntezatorem pachnącym plastikiem z hard rocka lat 80. czy neoprogresją w stylu wczesnego Marillion albo Pendragon to powieje wioską, na dodatek gra najzwyczajniej proste dźwięki ("Afloat"). Również gitary Piotra Grudzińskiego zmelodyjniały, nabrały rześkości i cudnie prowadzą melodię, nie zapominając o świetnych, rockowych solówkach ("Under The Pillow"). Piotr Kozieradzki na perkusji wreszcie może odpocząć od połamanych rytmik.
No i właśnie, melodia to słowo klucz opisujące "Love, Fear And The Time Machine". Już dawno Riverside nie byli tak melodyjni zarówno na poziomie wokalu, jak i instrumentarium. Trochę jakby posłuchali dwóch ostatnich płyt Osady Vida i stwierdzili, że też tak mogą, że dość już Schopenhauera i dźwięków dla muzycznych intelektualistów, że potrzeba wpuścić nieco świeżego powietrza do tego zabitego dechami pokoju, w którym powietrze i mrok można ciąć siekierą, i mają ochotę po prostu sobie pośpiewać. Zresztą, takie utwory jak rozbudowany, wielowątkowy i nadspodziewanie pogodnie rozpoczynający się "Towards The Blue Horizon" czy nawet "Time Travellers" (bardzo sympatyczna ballada z echami "I Believe" i "In Two Minds" z czasów "Out of Myself") poprzez swój akustyczny charakter są zapowiedzią czegoś nowego w obliczu Riverside - kuriozalnie nowego, bo to właściwie muzyczny wehikuł czasu (kolejna zagadka albumu rozwiązana!), przypominający dwa pierwsze krążki grupy. Rozpoczynający album "Lost" po prostu czaruje przewodnim motywem a "#Addicted" to chyba jeden z najbardziej przebojowych i najprostszych zarazem numerów kapeli.
Słowem, jest na "Love, Fear And The Time Machine" czego posłuchać, a na dodatek są to rzeczy dobre i dla Riverside w pewnym sensie oryginalne, bo przez ostatnie dziesięć lat istnienia pomijane na rzecz klimatów depresyjnych i bardziej metalowych. Fani też nie będą zawiedzeni, bo choć jest to najbardziej odmienny od twórczości Riverside krążek, to wciąż utrzymany w tym charakterystycznym dla kapeli stylu. Mnie przekonuje głównie tym, że balonik mroku został przebity, a zastąpiły go cudnie płynące melodie. Liczę, że w przyszłości Duda, Grudziński i spółka będą kontynuować rewolucję i już zupełnie zaskoczą słuchaczy odświeżonym wizerunkiem. "Shrine of New Generation Slaves" i "Love, Fear And The Time Machine" to dwa pierwsze, nieśmiałe jeszcze kroki. Być może trzeci będzie porządnym tupnięciem, który zatrzęsie progresywną sceną. Bardzo udana płyta, w mojej opinii najlepsza od czasów "Second Life Syndrome".