Polski fan ukochał rocka progresywnego miłością szczerą i żarliwą, ale zdaje się, że zarazem wiernopoddańczą, by nie powiedzieć: ślepą. Choćby przed drugim członem nazwy gatunku wprowadzić i osiem prefiksów „neo”, nie zmieni to faktu, że boleśnie przytłaczająca większość utożsamianych z nim wykonawców nie tyle zżarła swoje ogony, co cudzymi ogonami karmiona była od poczęcia. Co, jako się rzekło, polskich fanów nie odstrasza. Nad Wisłą progrockowi artyści (rodzimi i zagraniczni) mogą liczyć na pełne sale – ba, mogą nagrywać oficjalne koncertówki! – mogą spodziewać się rozanielonych min znawców podczas wykonań siedemnastominutowych solówek i natchnionych zapowiedzi konstruowanych przez redaktorów na falach eteru. Niestety nic mi nie wiadomo o groupies, ale w zasadzie… dlaczego miałoby ich nie być? Że w swetrze przeżartym przez mole i okularach to niby gorszy?!
Ale po cóż ten przydługi wstęp? Otóż odnoszę wrażenie, że członkowie Riverside – ze szczególnym wskazaniem na Mariusza Dudę – zagrali progrockowemu środowisku na nosie. Bo owszem, nurt cieszy się w Polsce uznaniem, ale kręgów hermetycznych. Riverside przedarli się przez mury getta i dotarli do fanów z innych rejonów. Rejonów wciąż rockowych, a jednak całkiem odległych – przecież pierwsze miejsce „Anno Domini High Definition” w zestawieniu OLIS nie mogło być przypadkiem. Wróżę „Shrine of New Generation Slaves” zbliżone powodzenie. Nie dajcie się zwieść samemu czasowi trwania utworów – tytuł „SONGS” nie wziął się znikąd. Naturalnie nie znaczy to, że zespół zaczął nagle kroczyć ścieżką wskazaną przez grupę Weekend, ale wartością „Shrine…” są moim zdaniem przejrzyste utwory o melodiach dużej urody, nie żadna ekwilibrystyka.
Takie podejście – upraszczając – objawia się na płycie w dwóch wariantach: witalnym i kojącym. Dobrym przykładem tego pierwszego chociażby wybrany na singel „Celebrity Touch” z pulsującą zagrywką niesioną hardrockową energią. Z obu stron numer ten sąsiaduje na albumie z kawałkami, które reprezentują wariant delikatny. „The Depth of Self-Delusion”, choć trwa nieomal osiem minut, nie jest zbudowany z serpentyn popisowych sekwencji – tu chodzi nie o epatowanie dźwiękami lecz o… opatulenie nimi. Z kolei „We Got Used to Us” (skądinąd znakomicie sarkastyczny tytuł) to ładna, w dużej mierze fortepianowa, ballada. Tak, po prostu ładna. A „Deprived (Irretrievably Lost Imagination)” w połowie opiera się na właściwie jednej zagrywce gitarowej w roli tematu przewodniego – zrodzony w ten sposób trans płynnie przechodzi w intymną atmosferę drugiej części celnie spuentowaną solówką na saksofonie. No dobra, jest na albumie jedna ewidentna kolubryna – bite trzynaście minut „Escalator” – ale skoro zgodnie współegzystują w niej echa hinduskiej – czy ja głuchnę?! – melodyki w otwarciu, wibracja bluesowa i heavymetalowa rytmika, to nie mam pretensji.
Nawet te „Schody ruchome” udowadniają, że propozycja Riverside stoi nie tyle komplikacjami struktur, co wielowarstwowością utworów. Może to zabrzmi absurdalnie, ale te kawałki robią wrażenie większe, jeśli nie śledzić ich linearnego postępu w czasie, a zanurzyć się w głąb i poszperać pod powierzchnią. Lub po prostu oddać się nastrojowi.