Trzy lata i siedem miesięcy – dokładnie tyle warszawski zespół Riverside kazał czekać swoim fanom na piąty pełnowymiarowy album studyjny w dyskografii (nie licząc, wydanej w czerwcu 2011 roku z okazji dziesięciolecia działalności, EP-ki „Memories in My Head”). Następca bardzo dobrze przyjętego – zarówno przez wielbicieli grupy, jak i krytyków – „Anno Domini High Definition” (który to kompakt doczekał się nawet Złotej Płyty) zatytułowany został „Shrine of New Generation Slaves”. Nagrano go w składzie niezmienionym od czasów „Second Life Syndrome” (2005), co oznacza tyle, że poza niekwestionowanym liderem kapeli, wokalistą i basistą Mariuszem Dudą, w należącym do Roberta Srzednickiego (niegdyś muzyka progresywnej formacji Annalist) studiu „Serakos” znaleźli się jeszcze gitarzysta Piotr Grudziński, klawiszowiec Michał Łapaj oraz perkusista Piotr Kozieradzki; w dwóch kawałkach gościnnie zagrał znany z wielu projektów (około)jazzowych saksofonista Marcin Odyniec. Podstawowy materiał wydany na płycie to osiem kompozycji, trwających niespełna 51 minut; do edycji limitowanej dodano jeszcze bonusową EP-kę z dwoma ponaddziesięciominutowymi nagraniami instrumentalnymi, do których jednak wrócimy na końcu tekstu.
Riverside to obecnie najbardziej znana i popularna poza granicami kraju polska kapela progresywna. Ta popularność ma zresztą bardzo wymierny efekt – jej płyty sprzedają się na całym świecie, dzięki czemu grupa często koncertuje na Zachodzie (i nie tylko). Już w marcu ruszy w kolejną trasę – pod hasłem „New Generation Tour” – która, oprócz Polski, obejmie między innymi także Niemcy, Anglię i Holandię, zwieńczą ją zaś występy w Stanach Zjednoczonych i Meksyku. O publikę nie powinno być trudno, tym bardziej że najnowszy album to, mimo pewnych odstępstw od wcześniejszego wizerunku Riverside, bardzo udane wydawnictwo. Przez wiele lat band z Warszawy był klasyfikowany jako grający progresywny metal, co dziwić nie powinno, ponieważ cała trylogia „Reality Dream” (2003-2007) była utrzymana właśnie w tej, wyrastającej z doświadczeń Rush i Dream Theater, konwencji. Z biegiem czasu jednak muzyka tworzona przez Mariusza Dudę ewoluowała, co słychać było przede wszystkim na krążkach solowych, sygnowanych nazwą Lunatic Soul (chociażby „Impressions z 2011 roku), na których lider Riverside coraz bardziej oddalał się od swoich metalowych korzeni, a coraz bardziej zbliżał do progresywnego trip-hopu i ambientu spod znaku Archive i niektórych projektów Stevena Wilsona (poza Porcupine Tree).
Te (od)skoki Dudy w nieco inny muzyczny świat musiały odbić się także na stylistyce jego głównej kapeli (mimo że wszystkie kompozycje podpisane są jako dzieło zespołowe) – i „Shrine of New Generation Slaves” jest tego najlepszym dowodem. Otwierający album (prawie tytułowy) „New Generation Slave” brzmi jeszcze jak stare progmetalowe Riverside, o czym przekonują głównie ciężkie gitary Grudzińskiego, ale jeśli wsłuchamy się dokładnie w początek utworu (do mniej więcej drugiej minuty), znaczony również pojedynczymi dźwiękami fortepianu i lekko zniekształconym, usypiającym głosem Mariusza – będziemy mieć zapowiedź tego, co czeka nas później. „The Depth of Self – Delusion” to już nieco inna bajka; nieco transowy rytm, otwarty klimatycznym pochodem basu, z każdą minutą wciąga coraz bardziej; nawet środkowa część, przypominająca klasyczną kołysankę, nie usypia jednak, a raczej skłania do – wybaczcie rym częstochowski – kołysania. Znany z singla promującego album „Celebrity Touch” to z kolei kawałek rasowej psychodelii rodem z końca lat 60. i początku 70. ubiegłego wieku, a wrażenie to podkreślają jeszcze blues-rockowa sekcja rytmiczna oraz organy Hammonda na dalekim planie. Choć i metalowego wykopu tu nie brakuje.
Najkrótszy na płycie, nie licząc wieńczącej album „Cody”, czwarty w kolejności „We Got Used to Us” daje kolejną okazję do złapania oddechu. I tyle. Poza tym niczym szczególnym nie zapada w pamięć, choć być może wielbiciele Porcupine Tree odnajdą w nim coś więcej. W podobnym nastroju utrzymany jest utwór „Deprived (Irretrievably Lost Imagination)” – w odróżnieniu od wcześniej wspomnianego trwa jednak dwa razy dłużej i naprawdę ciekawie zaczyna robić się dopiero od czwartej-piątej minuty. Z jednej strony dzięki nostalgicznej solówce gitary, z drugiej – dzięki pojawiającemu się po raz pierwszy saksofonowi (choć byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby Marcin Odyniec zagrał nieco mniej klezmersko). Oba kawałki rozdziela „Feel Like Falling”, w którym melancholijny klimat zostaje przełamany rockową, psychodeliczną gitarą. Opus magnum albumu jest trwający ponad 12 minut numer „Escalator Shrine”, który momentami po raz kolejny przywodzi na myśl dokonania takich kapel jak Samsara Blues Experiment, Three Seasons czy My Brother the Wind. Decydują o tym charakterystyczne rozmyte dźwięki klawiszy (w tym Hammonda) i bluesowa sekcja w części pierwszej; dalej mamy już jednak do czynienia z klasycznym prog metalem (z naciskiem na progres), a w końcówce dochodzi jeszcze pięknie wkomponowany w część instrumentalną chórek. „Coda” natomiast to subtelna, zaledwie półtoraminutowa miniatura, zaśpiewana przez Dudę przy własnym akompaniamencie na gitarze akustycznej. Stanowi ona swoisty appendiks, prowadzący do niemal całkowitego wyciszenia…
…od którego zaczyna się zresztą „Night Session (Part One)”, otwierający EP-kę stanowiącą limitowany bonus do „Shrine of New Generation Slaves”. To już wyraźne nawiązanie do muzyki umieszczanej na płytach Lunatic Soul. Główną rolę grają tu bowiem ambientowe klawisze, wokół których budowane są partie pozostałych instrumentów. „Night Session (Part Two)” wypada ciekawiej – jest przede wszystkim bogatszy aranżacyjnie, na plan pierwszy wybija się to saksofon, to znów grająca transowy rytm perkusja z wokalizą Dudy w tle, niekiedy dochodzą jeszcze dźwięki fortepianu. Całość wieńczą ponownie typowe brzmienia ambientowe. Piąty album studyjny Riverside wprowadza kilka nowych elementów, obecnych dotychczas jedynie na marginesie zainteresowań zespołu bądź jego lidera. Czy jednocześnie „Shrine of New Generation Slaves” wskaże nowy kierunek w rozwoju kapeli, okaże się zapewne dopiero po wydaniu kolejnego krążka.