Jakiś czas temu usłyszałem na pewnym koncercie, że “Riverside to najlepszy zespół świata”. Takie opinie wyrastają w obliczu każdej grupy, która osiągnie sukces i pomimo, że takie podejście do tematu jest bardzo przerysowane, to nie ma w tym nic dziwnego, bo muzyka jest taką dziedziną życia, która umożliwia szerokie pole do identyfikacji ze “swoim zespołem” i z jego osiągnięciami. Wydaje się jednak, że problem pojawia się wtedy gdy zespół zaczyna odcinać kupony od swojej twórczości, a grono jego fanów wyraźnie się uszczupla.
Taki scenariusz jeszcze długo nie będzie towarzyszył Riverside. A na pewno nie na przestrzeni najbliższych lat. Zespół ma to zagwarantowane najnowszym krążkiem o tytule Anno Domini High Definition. Niemal 45 minut muzyki zawartej na premierowym albumie Riverside podzielone jest na pięć utworów. Pamiętam, że trochę ponad 30 lat temu pewna grupa z Londynu wydała album, który również trwał niecałe trzy kwadranse i który okazał się dużym sukcesem (nie tylko komercyjnym). Czy będzie tak w przypadku Anno Domini High Definition? Może nie w takiej skali, ale ten album powinien na długo zapaść w pamięć polskich, jak i zagranicznych fanów. Nowy krążek otwiera dynamiczny Hyperactive. Na wstępie subtelne klawisze Michała Łapaja zupełnie nie zdradzają natury tego kawałka, ale klasyczny progowy kocioł, z flirtem w stronę metalu, rozpoczyna się w momencie kiedy do uderzenia dochodzą Piotrowie Kozieradzki i Grudziński. W całość w świetnym momencie wokalnie “wskakuje” Mariusz Duda, którego barwa głosu może chwilami zaskakiwać. Jest to najpewniej efekt dobrego wystylizowania na komputerach. Zresztą to co się dzieje z wokalem Dudy na ADHD, a mam tutaj na myśli sięganie do różnorodnych zabiegów restylizujących jego barwę, jest wyjątkowo korzystne. Na Driven To Destruction możemy uświadczyć klasyczne Riverside. Kilkuwątkowa konstrukcja, wypchana szybkimi riffami i tętniacymi solówkami Grudzińskiego, rzemieślniczymi uderzeniami Kozieradzkiego i wokalno-basowymi sztuczkami Dudy. Najmniej w tym wszystkim Łapaja, w tej kwestii, że nie przemycił żadnego klawiszowego uniesienia do tego utworu. Przyznam, że w tle pozostałych kompozycji Driven To Destruction nie stanowi mojego ulubionego fragmentu płyty. Niczym odkrywczym, bo sprawdzonym patentem znanym z ostatnich płyt, rozpoczyna się Egoist Hedonist. Utwór ten jednak totalnie zaskakuje gdzieś przy trzeciej minucie, bo dotąd panowie z Riverside nie wybiegali zbyt często poza sprawdzone warianty instrumentalne, a przy Egoist Hedonist można uświadczyć m.in. wręcz jazzowe trąbki. Od tego fragmentu kompozycja na chwilę rozpływa się w całym tym progresywnym szaleństwie, by po chwili, przy akompaniamencie egzotycznych instrumentów, powoli znowu zaczął się rozkręcać. Całość jest idealnie poprowadzona z perspektywy gitary “polskiego Johna Petrucciego” aka Piotra Grudzińskiego. OK, poza tym jednym porównaniem więcej takowych nie uczynię, ale w kategorii “przyjemności słuchania” wiosła obu wypadają rewelacyjnie. W bardzo melancholijny nastrój wprowadza Left Out. Pierwsza solówka z tego utworu należy do moich ulubionych z przekroju całej płyty. Balladowy, może trochę smutny nastrój tego utworu, naruszają nieliczne odważniejsze wstawki perkusyjno-gitarowe, wspomnianej już wcześniej pary Kozieradzki-Grudziński. Do całości włącza się także Michał Łapaj z trochę wycofaną, ale przejmującą solówką klawiszową. Grande Finale tego utworu to już klimat hard rocka, podsycony najlepszymi patentami wypracowanymi na trylogii Riverside. Ostatni utwór, prawie dwunastominutowy Hybrid Times zaczyna się tak jak Hyperactive. Od klawiszowych wariacji Łapaja. Zresztą klimat tej ścieżki, po nieco usypiającym Left Out, powraca na szybkie, dynamiczne tory. Duda w pewnym momencie już nie śpiewa, tylko krzyczy, dając tym samym sygnały Grudzińskiemiu do wytoczenia gitarowych dział. Bardzo fajnie w Hybrid Times, pomiędzy solówkami Grudzińskiego, wyeksponowane są basowe tła czynione przez Dudę. Wcześniej nie było okazji o nich napisać, a w Riverside to ważny element. Zresztą w Hybrid Times bas Dudy momentami wręcz wypycha się na pierwszą linię. Jak przystało na dłuższe kompozycje, również i tym razem mamy wielowątkową konstrukcję, którą muzycy formacji w pewnym momencie mają już niemal okiełznaną, ale na krótko, bo ich instrumenty same wyrywają się ku nieszablonowym wariantom.
O Anno Domini High Definition będzie się mówiło długo. Ważne, że przy każdym odsłuchu tego albumu odkrywa się coś nowego. Być może gdybym posłuchał tego krążka jeszcze kilkadziesiąt razy, ta recenzja byłaby próbą wyeksponowania innych elementów ADHD. Myślę jednak, że pozwolę tym razem dać upust swojej emocjonalności i określić nowy album Riverside z powyższej perspektywy.