No i oto jest. Nowy album Riverside. Tym razem nie napiszę, że długo wyczekiwany, bo warszawianie tak kierują swoją karierą, że nie pozwalają o sobie zapomnieć na dłuższy czas. Jak nie epka, to winyl, jak nie album koncertowy to… jakiś rarytasik dla fanów. Wszystko działa jak w dobrze naoliwionej maszynce. Nawet ten świeżutki album, który światło dzienne ujrzy lada dzień, pojawia się w terminie, o którym głośno mówił w wywiadzie dla nas Mariusz Duda w… listopadzie ubiegłego roku. Efekt tego jest taki, iż każde nowe wydawnictwo Riverside elektryzuje liczne rzesze odbiorców a na muzyce grupy, podobnie jak na medycynie, futbolu i skokach narciarskich, znają się wszyscy i… każdy z osobna wie lepiej!
To ważny album dla zespołu. Rozpoczynający jakby jego drugie życie. Życie bez „Trylogii”. Z założenia inne, porzucające pewien schemat, w który „wplątała” się formacja na kilka lat. Udało się? I tak… i nie. No bo jest i inna szata graficzna, i uproszczone liternictwo, i tylko trzy kwadranse muzyki. No właśnie. Muzyki, która tak naprawdę inna nie jest! Zresztą, czyż po to latami kształtuje się swój niepowtarzalny, rozpoznawalny styl, by później wszystko zarzucić na jednej srebrnej blaszce. Pewnie nie. A poza tym, tak naprawdę, to wbrew pozorom sporo tu smaczków, dźwiękowych drobiażdżków i patentów, z których Riverside nigdy nie korzystało (choćby dźwięki dęciaków w „Egoist Hedonist” czy thereminu w „Hybrid Times”).
To album zdecydowanie cięższy, trudniejszy, w którym echa twórczości Dream Theater pobrzmiewają nader często. Ci, którzy cenią sobie takie mocarne, ostre granie z okolic najbardziej potężnych fragmentów „Reality Dream III”, tu znajdą tego sporo, niemalże w każdej kompozycji, bo czy to w nerwowym i niespokojnym „Hyperactive”, czy chwilami miażdżącym i odjechanym „Hybrid Times” z absolutnie zaskakującą „nieriversajdową” końcówką, pełną rozpaczliwego lamentu. Nie mogło też zabraknąć drobnych odniesień do tak charakterystycznych dla grupy orientalizmów. Słychać je w grze Grudzińskiego w „Driven To Destruction” czy w „Egoist Hedonist”. We wspomnianym już „Hybrid Times” jest też wreszcie coś z tytułowego nagrania z ostatniego albumu „Rapid Eye Movement” – silnie naznaczona elektroniką psychodelia.
Wielbiciele bardziej lirycznego Riverside, ciepłych i szybko zapamiętywalnych melodii nie odnajdą tu wiele dla siebie. Tak naprawdę Duda ową liryczność w swoim głosie prezentuje dopiero w pełnej krasie w „Left Out”, kompozycji bardziej wyciszonej, zagranej w wolniejszym tempie. W niej też dostajemy jedną z nielicznych, rozmarzonych, wygładzonych solówek Grudzińskiego, położoną na wypełniającym przestrzeń Hammondzie. Tego ostatniego też jest zresztą na „ADHD” sporo. Styl gry Łapaja na tym instrumencie silnie naznacza ten album. Najlepszy utwór? Chyba trzyczęściowy „Egoist Hedonist”, mogący stać się na kolejne lata jednym z klasyków grupy, wyczekiwanym podczas koncertów. To taka pełna kontrastów piguła. Melodia, przestrzeń, rzeźnia i klimat, skompresowane do dziewięciu minut. A skoro mowa o graniu na żywo. „ADHD” jest bezwzględnie albumem na… scenę. To tam wyjdzie tak naprawdę jego siła i moc. Już widzę jak panowie „poniewierają” publikę nim całym, w pierwszej godzinie i dobijają paroma klasykami w drugiej części występu.
No i są jeszcze słowa. W sam raz pasujące do muzyki. Słowa o naszej nerwowej współczesności, za którą trudno nadążyć. Przemyślenia, w które wierzę, bo pisane są z perspektywy trzydziestoparolatka, który dotknął czasów bez komórek i Internetu. Czasów czarnych, winylowych płyt i dwóch publicznych programów oglądanych w pokracznie wyglądającym telewizorze. Czasów, w których można się było choć na chwilę zatrzymać…
Nie będę czarował, że to mój najlepszy album Riverside. Mam swojego faworyta, do którego mi bliżej. Niemniej jest to krążek, który nie ma prawa rozczarować miłośnika dobrego rockowego grania na wysokim poziomie, a tym bardziej fana tej warszawskiej grupy. Myślę, że to przede wszystkim, płyta szczególna dla samych muzyków. Odnoszę wrażenie, że takim totalnym, bezkompromisowym podejściem do grania chcieliby wyrzucić i wyładować z siebie wszystko to, co przez pewien muzyczny gorset było hamowane. A po co im to wszystko? Być może po to, aby złapać kolejny oddech?
Tym razem bez gwiazdek. Chociaż… To album podporządkowany liczbie „4”. Zatem niech będzie czwórka. Ta szkolna. Bo to dobra rzecz…