O ile debiut Riverside wywołał wielkie poruszenie, o tyle epka "Voices in my Head" w zasadzie przeszła niepostrzeżenie. Bez szału, wielkiej pompy i medialnego huku. Nie zmienia to jednak faktu, że zainteresowani bez trudu dotarli do tego wydawnictwa. A to zaskakujące milczenie to zapewne przysłowiowa cisza przed burzą.
Cisza dosłownie i w przenośni. Riverside tworzy sobie solidny grunt pod właściwego nadstępce doskonale przyjętego "Out of Myself". Muzyka zawarta na epce, choć nie pozostawia złudzeń z kim mamy do czynienia, przynosi nowe pomysły. W porównaniu z debiutem jest bardziej ascetycznie, delikatnie i właśnie ciszej. Ale Riverside to zespół, który nawet po obniżeniu tonu, mówi bardziej przekonująco od niejednego ekspresjonisty. Może czasem brakuje cięższych gitarowych wywijasów i dynamiki, ale można chyba powiedzieć, że to świadomy wybór twórców i takie subtelnie oblicze chcieli tutaj ukazać. Wyjątkiem jest rozbudowany "DNA ts. Rednum Or F. Raf", który z kołyszącej, niepokojącej kompozycji zamienia się w pełen dramatyzmu i nerwowości progresywny epos.
W melancholijny, liryczny klimat wprowadza utwór "Us". Klawisze splecione z akustykami stanowią doskonałe tło dla emocjonalnego wokalu Mariusza. Wtóruje mu nostalgiczny "Acronym Love", w którym w senny nastrój wcinają się płaczące melodie i solówki. Obrobiony elektronicznymi smaczkami "The Time I Was Daydreaming" wprowadza w obezwładniający trans. Elektronika i bujający rytm towarzyszą także okraszonemu wyborną melodią (i ciągle utrzymanego w przejmującym, nostalgicznym klimacie) "Stuck Between". Przy odpowiedniej promocji ten utwór mógłby namieszać na listach przebojów.
"Voices in my Head" poza pięcioma premierami, zawiera trzy utwory z "Out of Myself" w wersji live. Nawet z płyty słychać, jaka magia panuje na koncertach tego zespołu. Epka, choć ustępuje nieco poziomem debiutanckiemu dziełku, utwierdza w przekonaniu, że druga płyta Riverside będzie wielkim wydarzeniem na polskiej scenie.