Niespełna dwa lata przyszło czekać sympatykom Riverside na drugi pełno wymiarowy album grupy. Po wydanym w grudniu 2003 roku debiutanckim krążku "Out Of Myself" apetyty słuchaczy były mocno rozbudzone, zważywszy, że kolejna płyta miała być tekstową kontynuacją poprzedniczki. Od dłuższego czasu wiadomo już, że cała historia będzie trylogią, a "Second Life Syndrome", nowe dzieło warszawskiego kwartetu, jest jej środkową częścią.
Można powiedzieć, że dwie podstawowe obietnice muzyków odnośnie nowego krążka zostały spełnione. Mamy tekstowy koncept będący kontynuacją konceptu z "Out Of Myself", i mamy zdecydowanie mocniejsze muzyczne oblicze zespołu. Jeśli jeszcze początek albumu bardziej hipnotyzuje najpierw intrygującym szeptem, a potem rytmem i fantastyczną wokalizą Mariusza Dudy (delikatne skojarzenia z "Passion" Gabriela będą tu chyba na miejscu) to dalsza zawartość albumu jest już bardziej siarczysta, momentami z silnym metalowym piętnem. W gitarowych partiach Piotra Grudzińskiego więcej jest nerwu niż znanych z debiutu melodii. Perkusista Piotr Kozieradzki gra mocno, nieschematycznie, a klawiszowiec Michał Łapaj obok ładnych, delikatnych pejzaży, których jest mniej niż na poprzednim wydawnictwie, często grywa melodie mroczniejsze ("Dance Withe The Shadow"), partie pulsujące drapieżną energią (końcówka "Volte- Face"). Z kolei trzymającemu całość w basowych ryzach, wokaliście Mariuszowi Dudzie częściej zdarza się wrzasnąć.
Reprezentacyjnym utworem dla całości jest najdłuższy na płycie kawałek tytułowy. Trwający ponad kwadrans, składający się z trzech części "Second Life Syndrome" to niczym przegląd emocji drzemiących w Riverside. Całość zaczyna mroczny, delikatny klawisz i liryczna zagrywka gitary, do której niebawem dołącza sekcja rytmiczna, i zespół już w komplecie nabiera przyspieszania. Wszystko szybko zazębia się i prowadzi do pierwszego fragmentu wokalnego. Krótkie solo na basie i słyszymy głos Dudy przeplatający się z rwanym riffem gitary, a na końcu tej części utworu czeka znakomity, melodyjny refren. Druga odsłona zatytułowana "Secret Exhibition" to zdecydowanie spokojniejsze dźwięki, zespół tu na kilka minut wyraźnie zwolni, by w ostatnim, instrumentalnym fragmencie ("Vicious Ritual") znów przyspieszyć.
Znakomity jest też "Dance With The Shadow". Pełen dramaturgii i zmian nastrojów prawie dwunastominutowy kawałek podobnie, jak utwór tytułowy zaczyna się bardzo spokojnie, klawiszowym pejzażem i podniosłym śpiewem Dudy. Klimat diametralnie zmienia się wraz z dynamicznym wejściem perkusji. Przez następne minuty zespół umiejętnie bawi się nastrojem, dysponując spokojem i nerwem, na przemian to cichnąc to wybuchając. Kapitalną robotę robi tu klawiszowiec Michał Łapaj, momentami tworząc przyjazne tło, by po chwili wydobyć ze swoich instrumentów dźwięki rodem z horroru. Nie inaczej Piotr Grudziński raz snujący przyjemne solo, raz serwujący cięte riffy. Cały utwór oczywiście utrzymany jest w nieszablonowych rytmicznych ryzach Piotra Kozieradzkiego i Mariusza Dudy.
Mimo, że wahadło przesunęło się bardziej w stronę grania cięższego, gęstszego i mroczniejszego pewna równowaga została zachowana, i na krążku nie brakuje spokojniejszych fragmentów. Miłym ukojeniem jest trzy i półminutowy "Conceiving You", umieszczony na płycie tuż po bardzo mocno zakończonym "Volte Face", jakby specjalnie dla kontrastu. Za spokojniejszy fragment można uznać także "I Turned You Down", w którym gitara Grudzińskiego snuje melodie w stylu tych znanych z "Out Of Myself" i mini albumu "Voices In My Head".
Ciekawym nawiązaniem do debiutu jest umieszczenie trzeciej części "Reality Dream", instrumentalnej fantazji opartej na chwytliwym riffie basu i melodii klawiszowej. Tak jak w przypadku całego krążka, "Reality Dream III" jest ostrzejszy, jakby bardziej demoniczny niż jego dwaj poprzednicy.
Album kończy utwór "Before", który brzmi początkowo podobnie do swojego odpowiednika na poprzedniej płycie ("Ok"), jednak w odróżnieniu od niego rozkręca się po dwóch minutach, przeradzając się, w dużej mierze za sprawą gitary Grudzińskiego, w rzecz dość hipnotyzującą. Tytuł "Before" (przedtem) jest chyba wyciągnięciem ręki w stronę trzeciego albumu, który pociągnie całą historie zapewne na nowe terytoria fabularne i muzyczne.
Różnice między "Second Life Syndrome" i "Out Of Myself" umiejętnie oddają ilustracje na okładkach krążków. Obraz na nowym wydawnictwie jest utrzymany w podobnej kolorystyce, co ten z debiutu, jednak jest bardziej surrealistyczny, ostrzejszy. Jeśli w przypadku "OOM" mieliśmy ilustracje ciemną, ale raczej gładką, tak obraz z "SLS", przedstawiający dwie postaci z dziwnymi głowami, jest nieco schizofreniczny.
Właściwie trudno powiedzieć czy "Second Life Syndrome" jest zdecydowanym krokiem naprzód Riverside, czy tylko pokazuje inne, tkwiące już wcześniej w zespole możliwości. Moim zdaniem jest to materiał przynajmniej o pół kroku ciekawszy niż "Out Of Myself", a fakt, że właściwie żaden z utworów umieszczonych na tej płycie nie narzuca się słuchaczowi może sprawić, że materiał ten dłużej będzie się bronił przed upływającym czasem i ilością przesłuchań. Tak czy inaczej na zakończenie riversajdowej trylogii i konkretne odpowiedzi na pytanie o progresywność zespołu trzeba będzie poczekać do następnej płyty.