Kto widział Riverside na żywo ten wie, że zespół nie należy to tych zespołów, które pilnują się aby tylko nie wypaść poza ustalone ramy zachowań. W ten sposób uczestnicząc w tych niezwykłych wieczorach można było nie tylko przeżyć pełen uniesień emocjonalnych koncert, lecz także uśmiać się do łez. Nieobliczalność to jeden z bardzo mocnych atutów Riverside. To tylko zaledwie jeden powód, który uczynił ten zespół znany nie tylko w kręgach znawców rocka potocznie określanego progresywnym lub art. Tym, którym nazwał zapadła głęboko w pamięci oczekiwali niecierpliwie na nową dawkę ich muzyki. Data spełnienia był 31 październik 2005 roku.
Wcześniej jednak do rąk co bardziej niecierpliwych trafił singiel Conceiving You zawierający trzy kompozycje, w tym jedną dostępną tylko na tym wydawnictwie The Piece Reflecting the MentalState One Of The Members Our Band. Nie cały miesiąc obcowania z tą płytką i ciągłe poczucie, że ta kompozycja to jedynie kontrolowane w mniejszym lub większym stopniu szaleństwo. Dowodem pozostałe dwie kompozycje, mocno przypominające Riverside jakie poznaliśmy wcześniej. I oto proszę dzień premiery nowej płyty Second Life Syndrome. Pierwsze przesłuchanie, chłonięcie jak największej dawki dźwięków. Nie sposób już wówczas dostrzec, że nurt rzeki przeniósł się na obszary jakie do tej pory doświadczaliśmy tylko na koncertach zespołu.
Rozbudowane formy, wręcz improwizacje, duchem bliskie King Crimson, a nad wszystkim czuwa duch Johna Lorda skutecznie przeniesiony przez Michała Łapaja. Nie bez powodu wymienia Mistrza w liście podziękowań. Kolejna nowość to linie wokalne Mariusza Dudy, nie raz ocierające się o krzyk. Tak ekspresyjnie gniewu jeszcze nie uwidaczniał. W tym miejscu uspokoję może tych, którzy otwierają szerzej oczy. To wciąż Riverside. Nie ma wątpliwości ani przez sekundę. Nie byłoby jednak tej bazy fanów wokół nich, gdyby nie ich wciąż świeża propozycja muzyczna. Nowa płyta, choć druga, to już mocny dowód na to, że nazwa Riverside chce pozostać na długo w świadomości słuchaczy. Nie jest to jakiś zwrot o 180 stopni, coś co słuchać będziecie z nie dowierzaniem pytając gdzie ten wspaniały Riverside. Jest tutaj, obecny na Second Life Syndrome w pełnej okazałości. Obok tych dłuższych kompozycji, są tutaj utwory krótsze, które od razu kojarzą się ze wcześniejszymi propozycjami zespołu.
Wychodziłoby więc na to, że zespół po raz kolejny osiągnął doskonałość zupełną. No, cóż, obawiam się, że jednak nie. Każde przesłuchanie nowej płyty budzi we mnie wątpliwości co do jednej kwestii, a jest nią perkusja w tych właśnie dłuższych kompozycjach. O ile w moim odczuciu reszta przygotowała się perfekcyjnie to gra Piotra Kozierackiego szczególnie w tych dłuższych utworach drażni uszy, kiedy wpada on w taką jednostajną galopadę. Ani nie wprawia to w trans, ani nie porywa wraz resztą instrumentów to całkowitych uniesień. To szczegół i w zasadzie przy tak dużej porcji materiału nie zbyt ważny, ale te fragmenty płyty, choćby pierwszy z brzegu Volte-Face, osłabiają całość. Może nadchodzące koncerty zmienią ten punkt widzenia? Może Piotrowi samemu znudzi się ta nie twórcze łupanie i urozmaici je, tego sobie życzę.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o drugim z Piotrów - Grudzińskim, który swymi solówkami już nie raz wywołał ciarki na plecach. On wie doskonale kiedy i jakiego dźwięku użyć. I nie inaczej jest na Second Life Syndrome. To tak jakby wykańczał obraz, ozdabiając go, nadając mu ostateczny szlif.
Drugie duże wydawnictwo Riverside już z nami i po raz kolejny chwała im za to, że są i tworzą muzykę, chcąc się z nią dzielić z jak największą liczbą słuchaczy. Jeszcze do nich nie należysz? Ta muzyka jest nieśmiertelna. Pamiętaj jednak, że my jednak nie potrafimy żyć wiecznie. Pamiętaj Second Life Syndrome...