Przyznaję się bez bicia że o istnieniu zespołu Riverside dowiedziałem się stosunkowo niedawno i moja wiedza o tym zespole ograniczała się do informacji iż jest to zespół z Polski i że nagrali niedawno nowy album o którym wszyscy wypowiadali się w samych superlatywach…
Postanowiłem więc zapoznać się z tym materiałem. Chciałem kupić "Second Life Syndrome" (bo taki tytuł nosi krążek o którym mowa) w ciemno. Jednak jak to często bywa, życie spłatało mi figla i gotówka którą miałem odłożoną na zakup tej płyty znalazła przeznaczenie w bardziej przyziemnej sferze życia :( Jednak jak na prawdziwego twardziela (a za takowego się uważam :) ) postanowiłem nie składać broni. Miał do mnie przyjechać mój Brat - Widzewiak, więc poprosiłem go żeby wziął ze sobą płytę Riverside. Oczywiście jak zawsze w przypadkach kiedy może mnie zapoznać z nową muzyka przystał na to z entuzjazmem. Jakież było moje zdziwienie kiedy wręczył mi oryginalnie zafoliowanego digipaka. Spojrzałem na Niego, a On się tylko uśmiechnął i powiedział (będę te słowa pamiętał do końca życia): "Bracie, flaszkę może przywieźć Ci każdy, płytę nie…" Cieszyłem się jak małe dziecko które dostało lizaka! Jednak moja radość była jeszcze większa kiedy miałem wreszcie możliwość spokojnego zapoznania się z zawartością prezentu.
Jaka jest muzyka Riverside? Hmmmm… Chyba najwłaściwszym określeniem byłoby słowo: PIĘKNA. Muzycy zespołu w bardzo zgrabny sposób łączą patenty wypracowane przez lata przez tuzów art rocka i prog metalu. Robią to jednak w sposób na tyle przemyślany i inteligentny że nie może być mowy o plagiacie. Te utwory oddychają, na całym albumie czuć coś co uwielbiam w muzyce - przestrzeń. To właśnie ona dodaje temu krążkowi magii i sprawia że te 63 minuty które poświęcimy aby wysłuchać "Second Life Syndrome" są czasem wyjętym z życia, czasem w którym udajemy się w podróż, w cudowną podróż do świata muzyki, do świata muzyki Riverside… Chciałbym móc opisać wrażenia z tej podróży jednak naprawdę przerasta to moje grafomańskie możliwości…
Naprawdę uwierzcie mi - opisywanie po kolei każdego utworu mija się z celem. Nie wyobrażam sobie słuchania pojedynczych kompozycji. Ta płyta to całość, monolit którego rozbicie jest niemożliwe. Każdy kolejny dźwięk jest uzupełnieniem nutki która go poprzedzała. Nie ma tutaj ani jednego przypadkowego tracenia w strunę. Mamy do czynienia z zegarmistrzowską precyzją, jednak nie ma mowy o jakiejkolwiek rutynie o jaką w takich przypadkach nie jest trudno. Słychać że zespół doskonale wie czego chce i potrafi to osiągnąć, jednak w dalszym ciągu najważniejsza jest dla nich radość grania. No ale jak tu nie mieć radości grania jak się ma świadomość że tworzy się dzieło genialne?
Pisząc te słowa słucham "Second Life Syndrome" i żałuję że już się kończy. Jest druga nad ranem a mi się nie chce spać… Chcę słuchać, i słuchać, i słuchać…
I wiecie co? Chyba włączę jeszcze raz od początku… A może posłuchamy razem?