Płyta zaczyna się bardzo subtelnie, na maksa "prog rockowo", jakieś szumy w radiowym eterze, ktoś szuka odpowiednich fal, potem wchodzą delikatne klawiszowe pasaże, równie spokojne, wyważone solo gitary, w tle coś szumi. Utwór płynie tak jak tytułowa "The Same River". Dopiero w szóstej minucie słyszymy głos wokalisty. Rzecz nabiera dynamizmu, dramaturgii. W między czasie dobiega do nas brzmienie organów Mooga i dużo mieszania na bebnach. Całość urywa się po "jedynie" 12 minutach. Dalej jest już bardziej piosenkowo, choć nigdy banalnie. Jedynym dłuższym utworem jest jeszcze 8 minutowy "The Curtain Falls". Chwilami Riverside poczyna sobie śmielej z muzyczną materią, odzywaja się mocniejsze, bardziej dosadne riffy (Reality Dream) - to pewnie echa fascynacji muzyków Porcupine Tree, Pain Of Salvation...
Riverside także dość pewnie porusza się w terytoriach stricte akustycznych, gdzie wydźwięk liryczny utworu jest daleko ważniejszy niż kombinowanie formą. Najbardziej zaskakująca jest coda "OK", przy której zamykając oczy, można już śmiało chować podwozie i odlatywać. Ach ta pieprzona trąbka czy też puzon... Co i rusz atakują nas wysublimowane, fajne w swej szlachetnoście solówki Piotra Grudzińskiego (ex-Unnamed).
Chyba nie da mi z głowy w nos, jeżeli napiszę, że więcej w jego grze ducha bliskiego Anathemie niż Johna Petrucciego z Dream Theater. Zaskakuje też drugi Piotr - Kozieradzki który wcale nie ma na imię Mittloff. Może i niektórzy mają do niego żal, że nie naparza w Hate i Domain, ale w świecie progresywnego rocka odnalazł się wyśmienicie i lepiej, że gra to co szczerze lubi, niż jakby miałby sie do czegoś zmuszać.
Bardzo mocnym punktem Riverside jest także spiewający basista Mariusz Duda, który nie rani polską angielszczyzną, a na koncertach, których widziałem już kilka, spiewa mocniej i po prostu lepiej niż na płycie. Bardzo obiecujący debiut. Jeżeli obrzydł wam trochę hałas, odświeżcie receptory przy "Out Of Myself". Działa.