Trudno nie mieć lekceważącego stosunku do rocka progresywnego. Przede wszystkim dlatego, że przynajmniej od polowy lat 70. gatunek nie jest żadną miarą progresywny, a drążący jego temat muzycy okazują się przeważnie spętanymi sztywnym schematem płaczliwymi tandeciarzami, czerpiącymi najgorsze cechy (patos, dłużyzny, lurowate melodie) z dorobku klasyków: Yes, King Crimson czy, niestety rzadziej, Van Der Graaf Generator.
Debiut warszawskiego Riverside nie jest tu żadnym chlubnym wyjątkiem. I tutaj kompozycje opierają się na przydługich tematach, proporcjonalnie rozdzielonych między klawisze, a gitarowe - czasem akustyczne, często mocno przesterowane - melodie, na których, zgodnie z gatunkową konwencją, unoszą się rozmarzone wokale. Przez cały czas trwania płyty nie ma ani jednej próby przekroczenia tych barier, zaskoczenia najdrobniejszym nawet eksperymentem.
A jednak "Out Of Myself" nie powinno zbywać się tymi kilkoma uwagami. Może i wciąż w obrębie schematu, z przemożnym szacunkiem dla zasad i norm tego nurtu, muzycy Riverside przedstawiają w pewnym sensie nieco nowocześniejsze spojrzenie na art rock. Wywodzą się oni z kręgów metalowych (np. perkusista Mittlof współtworzył deathowy Hate) i być może z tego powodu w dźwiękach zespołu daje się wyczuć aurę klimatycznego blacku i doomu. Nie jest to rewolucja, ale dzięki temu muzycy skutecznie odchodzą od wszechobecnej jeszcze kilka lat temu inspiracji Marillion. Jest to tym bardziej pocieszające, że pozbywając się tego balastu nie sięgnęli po jakiś inny gatunkowy wzorzec, ale odwołali się do pewnego pomysłu na granie wprowadzonego przez Tool. I chociaż w nagraniach wciąż pobrzmiewają echa Rush, United Kingdom a zwłaszcza Porcupine Tree, płyty słucha się bez skrzywienia. Dla maniakalnych fanów gatunku płyta może okazać się rewelacją. Dla nie spętanych ślepą miłością, jest to rzetelna i przyzwoita produkcja.