Dawno nie słyszałem tak pięknej polskiej płyty. Nie jestem zadeklarowanym maniakiem progresywnej muzy. Ale to co zrobili panowie z Riverside budzi mój szacunek. Pejzażowa muza (ach te floyd'owskie gitary - cudo) sączy się z głośników już któryś raz z kolei, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powolutku odpływam w bliżej nieokreślony stan zawieszenia między jawą a snem. Ten album jest jak dobre wytrawne wino. Można go smakować powoli. Nie uderza do głowy od razu, ale wciąga w swój senny świat. Nie mogę nie wspomnieć o pięknych klawiszowych tłach i pasażach, które w dużej mierze odpowiedzialne są za wykreowanie atmosfery, jaką emanuje ten krążek. Nie ukrywam, że kojarzy mi się ona z tym co niegdyś tak znakomicie robił częstochowski Mordor. Dla metalowych maniaków pewnie zaskoczeniem będzie fakt, że gary obsługuje tu niejaki Mittloff (ex-Hate i Domain). Dla fanów progresu i pięknej muzyki - jazda obowiązkowa.