Zespół Riverside często bywa porównywany do legend muzyki progresywnej. I nie jest to bynajmniej błędem, gdyż rzeczywiście - czerpie on pełnymi garściami z dobrych i sprawdzonych patentów. Jednak przy tym pozostają grupą wyjątkową, która do muzyki wnosi własne wizje i pomysły. A to połączenie owocuje bardzo udanym efektem końcowym. Zespół wydał dopiero jedną "dużą" płytę, a już zdążył zwrócić na siebie ogromną uwagę środowiska. Bo rzeczywiście są objawieniem. Płytę "Out of myself" otwiera utwór "The same river", zaczynający się od dźwięków przerzucania stacji radiowych. Patent podobny do tego z "Wish you were here" Pink Floyd. Choć zaryzykuję stwierdzenie, że tu nawet jeszcze ciekawiej wpleciony. Potem w świat muzycznych wizji wprowadzi nas cudownie brzmiąca gitara, która w tym kawałku będzie głównym sprawcą wspaniałego nastroju, który ogarnia już od pierwszych taktów i nie opuszcza aż do samego końca płyty.
Jako drugi został nagrany utwór tytułowy. Równie udany, lecz znacznie różniący się od poprzedniego - o wiele mocniejszy, mniej melodyjny - jednak w granicach zdrowego rozsądku. W jego drugiej połowie Mariusz Duda wręcz wrzeszczy do mikrofonu, a jego krzyki poparte są mocniejszym uderzeniem dźwięku wszystkich instrumentów.
Dźwięk rozmów wprowadza do "I believe" - kolejnego utworu - dla odmiany bardzo spokojnego. Poza wręcz balladowo brzmiącą gitarą akustyczną na uwagę zasługuje przejmujący śpiew, który niesie ze sobą ogrom emocji, doskonale podkreślając tekst mówiący o zagubionym człowieku, który jednak nie traci nadziei - "You make me so real, I don't have to shut myself in this cage of me, I see what I haven't seen" czyli "Przy Tobie czuję, ze żyję nie muszę się zamykać w tej mojej klatce, dostrzegam to, czego dotąd nie widziałem". Wszystkie teksty, jak przystało na koncept album, są bardzo mocnym punktem płyty. Rzadko zdarza się jednak, żeby tak młody zespół, pisał tak wyważone, ciekawe, poparte głębokimi przemyśleniami teksty.
Tykanie zegarka rozpoczyna czwartą kompozycję - "Reality dream". I znów utwór bardziej dynamiczny. Po wspomnianym tykaniu, mamy uderzenie dźwięku niczym w gotyckiej odmianie metalu. Jednak nie trwa to długo, bowiem przy wyeksponowanej partii basu, Riverside szybko powraca to charakterystycznego dla siebie brzmienia, a sam utwór, jakby zwalnia, aby pod koniec znów nabrać tempa. Do głosu dochodzi gitara elektryczna.
"Loose heart" to utwór, na którym spoczywa ciężar promowania płyty. I jest to dla mnie o tyle dziwne, że jest on znacznie mniej "przystępny" niż inne, bardziej udane, kompozycje z płyty. Bowiem poza momentami z ciekawym riffem gitary i charakterystycznym wokalem, "Loose heart" cechuje momentami wręcz irytująca harmonia i ciężka, metalowa końcówka. I choć nie mam nic przeciw mocnemu graniu - ten eksperyment uważam za bardzo nieudany.
Czas na "Reality dream II" rozpoczyna motyw telefoniczny ale - dla odmiany - nie wyeksponowany na pierwszy plan, lecz umiejętnie wpleciony w całość. A później już tylko dobre, solidne rockowe granie, ale z fantazją i nie małym polotem. Podobnie, jak "Reality dream I" - jest to kompozycja w całości instrumentalna.
Natomiast "In two minds" jest już z tekstem. Jednak początkowo nie śpiewanym, lecz raczej recytowanym i szeptanym. Ten utwór poświęcony jest niezdecydowaniu bohatera opowieści, który oznajmia bliskiej jego sercu osobie: "I know you'll never really get inside of me, but I don't mean to hurt you, just let me disappear" czyli "Wiem, że tak naprawdę nigdy nie poznasz mojego wnętrza, ale nie chcę cię skrzywdzić, Po prostu pozwól mi zniknąć". Jednak kończy mówiąc: "And if the sky falls down, Know that I will still support you", co znaczy: "A gdy zawali się niebo, wiedz, że wciąż będę cię wspierał".
Ósmym elementem "Out of myself" jest "The curtain falls". W nim muzyka i tekst stanowią wyjątkową, niezwykle spójną całość. Człowiek, który zrozumiał co zrobił źle i ile stracił, a przy tym uświadomił sobie, że nie może już nic zmienić, chce się ratować ucieczką. Twierdzi, że jest to dla niego jedyne wyjście. Jednak "Kurtyna opada".
Album zamyka utwór, w którym do bohatera dociera iż nie może uciec z tego miejsca. Musi zostać ze swoim smutkiem i mrokiem w głowie. I choć sam w to nie może uwierzyć - przyjmuje postawę obojętności - staje się całkowicie apatyczny. Muzycznie zaś "OK." jest spokojnym, powolnym, doprowadzającym do wyciszenia utworem.
"Out of myself" to wspaniała płyta. Słuchanie jej dla mnie było naprawdę dużym przeżyciem. Nie chce jednak narzucać jakiejkolwiek interpretacji. Zacytuję tylko jednego z muzyków Riverside: "Płyta opowiada jedną, krótką historię, którą każdy może sobie zinterpretować po swojemu. To opowieść o kimś kto w pewnym momencie "uwalnia się od siebie samego" i zaczyna rozumieć, że pomimo kolejnych porażek można żyć dalej". Wielkie dzieła, a do takich niewątpliwie "Out of myself" należy, do każdego trafiają w inny, niezwykle osobisty sposób.
Przyznam szczerze, że nie słyszałem jeszcze tak dobrego koncept-albumu w wykonaniu polskiego zespołu. "Out of myself" przywołało we mnie ponadto wspomnienia najlepszych płyt progresywnych jakie, kiedykolwiek słyszałem. Bardzo cieszy mnie, że Riversie nie przepadł, lecz został zauważony. Zespół podpisał też bardzo obiecujący kontrakt. I choć bądźmy szczerzy - bardzo ciężko będzie odnieść wielki światowy sukces, to i tak ich tryumf już jest ogromny. Muszą bowiem pokonać trudności, jakimi niewątpliwie są kretyńskie reguły promocji muzyki, a także ogólna niechęć mas do ambitnej twórczości, która, jakże się różni od serwowanej co dzień pseudo-artystycznej papki. Płyty takie, jak "Out of myself", zasługują na najwyższe laury!