Nie mieliśmy jeszcze na krajowym rynku takiego zespołu. W dziedzinie szeroko pojmowanego rocka, do pojawienia się Riverside, mogliśmy bazować tylko na zagranicznych produkcjach. Aż wreszcie wypłynęli. Najpierw demo i seria koncertów. To wystarczyło, by o grupie stało się głośno. Już przed wydaniem pełnego albumu nazwa Riverside elektryzowała wszystkich miłośników progresywnego grania. "Out Of Myself" trafiła na rynek 22 grudnia 2003. Długo docierało do mnie z jak wspaniałą muzyką mam okazję obcować. Najpierw w głowie zostawały mi strzępki utworów, drobne wycinki całości. Im dłużej dawałem się wchłonąć w wykreowany na krążku świat, tym bardziej nie mogłem się uwolnić od płynących z niego nut. Teksty zaczęły nabierać osobistego znaczenia, a muzyka stawała się nieodłączną częścią codzienności. Cudowne klimaty wyszły spod ręki Riverside. Można odnaleźć cząstkę Marillion, może czuć też nieco floydowskiej niby-prostoty, najbliżej natomiast - w mojej opinii - do ostatnich pozycji Anathemy. Dźwiękowy, piękny smutek. Jedynym mankamentem jest brzmienie. Brakuje w tym wszystkim głębi, przestrzeni tak potrzebnej dla malowniczych muzycznych obrazów. Jeśli na kolejnym albumie ta warstwa osiągnie poziom samych kompozycji, będziemy mieli progresywny rock światowego formatu.