Riverside zwróciło moją uwagę jeszcze za sprawą demówki, która krążyła w zeszłym roku. Przyznam, że traktując tzw. muzykę progresywną z, nazwijmy to, pobłażaniem, zostałem propozycją Riverside zaskoczony. Nikt bowiem w Polsce nie zrobił jeszcze tak doskonałej podróbki Pink Floyd, Dream Theater, Anathemy i Marillion razem wziętych. Nikt jeszcze nie odważył się rzucić w kąt artrockowe inklinacje wynikające z jednego niezmiennego źródła i pójść o krok dalej, tworząc muzykę kompletnie nieoryginalną, ale za to na światowym poziomie. To paradoks, że budując własne dźwięki na bazie wyobracanych na wszystkie strony dźwięków sprzed x lat można tak bardzo zagalopować się w tworzeniu, że rezultatem jest coś dobrze znanego, a jakby odkrytego na nowo. Te wszystkie pseudo progresywne polskie potworki powinny paść Riverside do stóp, bo oto wreszcie w tej chałturowej nudzie objawia się prawdziwa maestria zerżnięta od wielkich - ale jak zerżnięta! Ja sam jestem ogromnie zdziwiony, że znając swoją niechęć względem takiego grania nie śmignąłem krążkiem od razu przez okno, tylko cierpliwie przetrzymałem pierwszy długaśny kawałek, by zostać do cna oczarowanym utworem tytułowym, który rozpędzając się niczym Astronomy Domine przywołuje tysiące skojarzeń - choćby dla tego jednego numeru warto posłuchać Riverside, bo doprawdy ciężko uwolnić się od tych hipnotycznych słów powtarzanych jak mantra. Opeth z Floydami tańcował. A dalej jest jeszcze lepiej!
W tym całym zaskoczeniu, jakim jest dla mnie muzyka Riverside (nie od dziś, demo pojawiło się bowiem sporo wcześniej) jeszcze większe zdziwienie budzi we mnie nazwa wytwórni! Czyżby nasi majors budzili się z apatycznego snu i przyjmowali pod swoje skrzydła wartościowe zespoły? Niemożliwe!
I teraz tak: jeśli wszystko pójdzie dobrze, to Riverside nie tylko podbije Polskę, ale też kraje zachodnie, czego im życzę, bo szkoda by było, gdyby tam nie poznali na co stać Polaków!