Polski rock progresywny nie jest poletkiem szczególnie dobrze rozwiniętym. Kilka zespołów którym się udało zaistnieć w szerszej świadomości społecznej albo nie istnieje albo radykalnie zmienia stylistykę (vide Quidam). Dlatego pojawienie się takiego zespołu jak Riverside traktuje jako zapowiedź czegoś nowego i obiecującego. Oryginalność w przypadku płyty "Out of Myself" polega na znakomitym połączeniu przebojowości i aranżacyjnego kunsztu. Pozornie utwory zespołu nie należą do prostych. I łatwo przyswajalnych kompozycji. Długo rozwijane tematy, wielowątkowa narracja wymagają skupienia i poświęcenia płycie nieco więcej czasu. Jednocześnie praktycznie w każdym utworze znaleźć można jakiś charakterystyczny punkt zaczepienia. Czasami będą to wokale Mariusza Dudy, który potrafi swoim głosem zahipnotyzować, tworząc oryginalne i nietuzinkowe partie wokalne. W niektórych miejscach kojarzące się troszkę z Stevem Hogarthem z Marillion (posłuchajcie np. "In Two Minds"...) co absolutnie nie jest zarzutem. Innym elementem, który decyduje o wyjątkowości płyty są gitary. Piotr Grudziński szczególnie kiedy porzuca riffowe granie, tworzy znakomite, melodyjne i stylowe pasaże. Istotną rolę odgrywają także instrumenty klawiszowe, penetrujące klasyczne progresywne rejony, czasami jednak Jacek Melnicki potrafi odjechać prawie w techno - podobne rejony ("Reality Dream"). W zasadzie ta recenzja jest za krótka, by opisać mnogość nastrojów, klimatów i brzmień, które przewijają się przez te utwory. Riverside wychodząc od klasycznych progresywnych aranżacji potrafi stworzyć nową jakość w muzyce. Progresja w przypadku tego zespołu nie oznacza tasiemcowych popisów solowych czy zwyczajnie nadętego klimatu, który często towarzyszy takim produkcjom. "Out of Myself" składa się z naturalnie rozwijających się utworów, które wspomnianą komplikację spychają na dalszy plan. To duża sztuka stworzyć skomplikowaną muzykę, która jednak bardzo dobrze zgrywa się z emocjami słuchającego. Pozycja na naszym rynku wyjątkowa.