To płyta ważna. Dla Piotra "Mitloffa" Kozieradzkiego, który po latach hałasowania w Hate, Domain i innych ekstremalnych hordach znalazł chyba wreszcie swoją przystań, i patrząc na to, jaką radość sprawia mu to granie, widać wyraźnie, że to jest muzyka, której nie zamieniłby dziś na nic innego. Dla Piotra Grudzińskiego, którego talent gitarowy nigdy nie został wyeksponowany w nagraniach bardzo przeciętnego Unnamed, a tu lśni niesamowitym blaskiem. Dla reszty muzyków tez, choć nie znam ich i nie wiem, co nimi kierowało, by grać w Riverside. Dla mnie osobiście także, bo starałem się płodzić syna przy tych pięknych, kojących i niesamowicie wciągających dźwiękach. Wprawdzie chyba nic z tego nie wyszło, ale może to i dobrze, bo obiecałem Mitloffowi, że jak się coś wykluje, to będę musiał owo coś nazwać Riverside. A dać synowi Rzeka, a na drugie Strona to całkiem przejebana sprawa. Nie znam się na takiej muzyce, dlatego nie będę rzucał nazwami kapel, których nie słyszałem, a na których podobno wzorują się panowie z Riverside. Ja swoim prostym chłopskim nosem wyczuwam tu ducha Anathemy i to mi wystarczy, a jeśli ktoś z Was zna Porcupine Tree i inne progresywne kapele, to ma nade mną przewagę, bo to właśnie one należą do kręgu inspiracji muzyków. To muzyka niezwykle przestrzenna, często akustyczna, melodyjna, melodyjna, kojąca, piękna, wzruszająca, pod względem instrumentalnym nienaganna, pod względem wokalnym powalająca (brawo Dla Mariusza Dudy, który na żywo jest równie znakomity). Co ja, facet, nie bójmy się to powiedzieć, z klapkami na oczach, ma tu więcej dodać?! Mnie po prostu ten album zachwycił, choć do profilu naszej gazety pasuje równie mocno jak muzyka country wykonywana przez albańskich rolników. "Out of Myself" to jednak wielka muzyka, która nawet taki chropowaty i brutalny gość jak ja potrafi pokochać.