rockella.pl

Publikacja: 18 sierpień 2011
Wywiadu udzielał: M.ŁAPAJ
Rozmawiał: Rockella

"Dobraliśmy się nie tylko jako muzycy, ale też jako przyjaciele"

Editor: Jesteś jedynym członkiem Riverside, który nie występuje w zespole od samego początku. Łatwo było zaaklimatyzować się w tej grupie?

Michał Łapaj: To było bardzo miłe spotkanie. Nawet ostatnio wspominaliśmy naszą pierwszą próbę. Kiedy rozkładałem klawisze w sali, któryś z chłopaków powiedział, że damy sobie miesiąc na wzajemne poznanie się i sprawdzenie. Tak się złożyło, że po pierwszej próbie, a nawet po pierwszej improwizacji, którą razem zagraliśmy decyzja zapadła. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na siebie, bo dobraliśmy się nie tylko jako muzycy, ale też jako przyjaciele.

E: Na koncertach sprawiasz wrażenie najspokojniejszego członka zespołu. Tak rzeczywiście jest, czy też specyfika instrumentu nie pozwala na większe szaleństwo?

MŁ: Hmm... Czy najspokojniejszego..? Na jednym z ostatnich koncertów na trasie połamałem aż cztery klawisze. Trochę mnie poniosło /śmiech/. Na pewno, jak powiedziałeś, specyfika instrumentu nie pozwala na jakieś szaleństwa. Jestem przykuty do parapetów, których nie ma jak ruszyć z miejsca. Choć przyznam, że czasami chciałbym tak się wyżyć i na przykład połamać jakiś instrument na scenie, większe elementy pociąć piłą, a na koniec oblać go benzyną i podpalić. Ech... No nic... Na razie zostanę przy spokojnym łamaniu klawiszy. /śmiech/

E: A może od koncertów wolisz pracę w studiu?

MŁ: Na pewno nie powiedziałbym, że wolę pracę w studiu od koncertów. Dla mnie studio i koncerty są trochę jak nauka gry na instrumencie. Najpierw ćwicz gamy i pasaże, a później sobie graj. Wprawdzie studio nie jest monotonne jak gamy. Ciekawy jest proces powstawania utworu, nagrywania pojedynczych ścieżek dla każdego instrumentu, nakładania efektów i takich tam. Dostarcza wielu pozytywnych wrażeń, zwłaszcza, gdy utwór nabiera kształtów i zaczynają się w nim nieplanowane dogrywki, ale jakby nie było to ciężka praca. Z koncertami jest inaczej, bo tam emocje się wylewają w każdej sekundzie granego utworu. A gdy koncert jest dobry, staram się delektować każdą jego chwilą, bo wiem, że drugiego takiego samego już nie będzie. To przeżycia, które zostają w głowie aż do Alzheimera i to one chyba sprawiają, że tak je uwielbiam.

E: Gdzie grałeś zanim dołączyłeś do Riverside?

MŁ: Grałem w wielu zespołach, projektach o różnorodnej tematyce. Ich nazwy za dużo Ci nie powiedzą, bo nie zdążyłem nic nagrać przed Riverside. Pierwszym moim kontaktem ze studiem były nagrania minialbumu "Voices In My Head".

E: Na jakiej muzyce się wychowywałeś? Jacy wykonawcy wywarli na Ciebie największy wpływ?

MŁ: Wychowałem się głównie na rocku lat 70-tych. Przeważnie były to grupy takie jak: Deep Purple, Rainbow, Black Sabbath, itp. To zespoły, które najbardziej utkwiły mi w głowie kiedy przypomnę sobie lata dzieciństwa. Oczywiście pojawiali się tam też Emersoni, Floydzi, Yesi, Genesis, ale do nich musiałem troszkę dorosnąć. Generalnie ten wielki mix tamtej dekady miał na mnie chyba największy wpływ. Stąd też moje zamiłowanie do starych instrumentów, a zwłaszcza do Hammonda.

E: A kogo wymieniłbyś jako najważniejszego Twoim zdaniem klawiszowca w historii?

MŁ: Mam kilku takich topowych, bez których nie byłbym klawiszowcem. Pierwszy z czołowej dwójki to Jon Lord. Człowiek, który stał się pewnego rodzaju symbolem w moim życiu, bo to od niego i jego hammondów zaczęła się moja przygoda z muzyką. Obok niego w mojej hierarchii dumnie stoi osoba, która pokazała, że oprócz starych analogowych Hammondów, są też stare analogowe syntezatory, które to mogą zawalać mi resztę miejsca w naszej sali prób. Tą osobą jest nikt inny jak Keith Emerson. Do listy mentorów dorzucę jeszcze dwie ważne postacie, które ukształtowały moją grę. To Jordan Rudess, dzięki któremu zacząłem grać na fortepianie szybciej niż później i Richard Wright, który pokazał, że nie trzeba być Rudessem, by być wielkim klawiszowcem.

E: W nagraniach wykorzystujesz theremin? Skąd pomysł na takie brzmienia?

MŁ: Theremin to ciekawy, niemalże bajkowy instrument, bo bezdotykowa gra na nim przypomina czarowanie. Będąc wielkim fanem syntezatorów i analogów, trafiłem na theremina bardzo dawno temu, za siedmioma górami i lasami, gdzie w małej chatce z cukru na piernikowym stole, siedząc na bajaderkowej pufie stał czekoladowy komputer, przy którym siedziałem i przeglądałem słodkie strony z lukrowanymi analogowymi instrumentami. Tam przypadkiem trafiłem na theremina w prostej małej postaci - w przeciwieństwie do tych tworzonych przez samego twórcę, bo w wyglądzie przypominały mównice. Czekoladowe oczywiście. Kupiłem go kilka cukierków i trafił do sali. Początkowa zabawa przerodziła się w grę, a kompozycje robione w owym czasie, prosiły się o wykorzystanie czarodzieja.

E: Pojawia się również Hammond, a nie jest to prosty instrument. Kiedy postanowiłeś grać na Hammondzie, od razu wiedziałeś, jak chciałbyś, żeby brzmiał, czy wyszło to „w praniu”.

MŁ: Hammond od zawsze towarzyszył mi w muzyce. Kiedy sobie pogrywałem na różnych instrumentach nim dostałem swój pierwszy, zawsze wyszukiwałem brzmienia organów. Jak już je znalazłem, katowałem klawiaturę ciesząc się nawet najprostszą jego imitacją. Na swoim pierwszym syntezatorze, połowa barw jakie ustawiałem to były "hammondy", pod różną postacią. Myślę, że to brzmienie było zawsze zamierzone. Zmieniały się tylko niuanse takie w zależności od sprzętu jaki był do dyspozycji.

E: Riverside to jedyne Twoje zajęcie, czy też może planujesz jakąś dodatkową działalność poza zespołem, jak choćby Mariusz?

MŁ: No wiesz... Plany są. Ciągle tylko mam problem z ich realizacją. Myślę, że pojawi się wreszcie coś co będzie zrobione przeze mnie. Na razie pomysły, które mam dojrzewają w szufladach niczym wino. Muszę tylko uważać by nie skwaśniały.